Zygmunt zaczął się budzić. Powoli i niechętnie jego świadomość odbierała coraz więcej impulsów. Pierwszy i najsilniejszy bodziec okazał się być promieniem słońca padającym centralnie na nos. Pociągnął nim kilka razy i uznał temperaturę otoczenia za wystarczająco przyjemną żeby nie opuszczać wygrzanego posłania. Przeciągnął się leniwie, ziewnął niczym krokodyl u dentysty i doszedł do wniosku, że czas najwyższy ułożyć się na drugim boku. W połowie obrotu znieruchomiał a do mózgu dotarło kilka innych doznań które zaciekawiły go na tyle, żeby się nimi głębiej zainteresować. Poczuł wysoce przyjemną, dobiegającą z bliskiej odległości woń posiłku i z zadowoleniem stwierdził że czas coś zjeść. Otworzył oczy i rozglądnął się ciekawie po nieznanym mu otoczeniu.
Z niewielkiej odległości acz krokiem spokojnie przyspieszonym zbliżał się do Zygmunta Konrad, zwany przez przyjaciół Kondziem. Jako długoletni już mieszkaniec tego przybytku, miał za zadanie witać nowo przybyłych. Nie uważał tego za uciążliwy obowiązek. Był ciekawski plotek i opowieści snutych przez oszołomionych nowych i już dawno zauważył, że im więcej dowie się o słabościach nieostrożnych przybyszów, którzy klepią jęzorem na prawo i lewo, tym celniej im później dowali. Kondzio, piękny, uroczy i w gruncie rzeczy towarzyski chłopak, był też typową mendą i nie odmawiał sobie uszczypliwości w stosunku do pozostałych. Lata później, kiedy zostali przyjaciółmi i poznali swoje matki, Zygmunt doszedł do wniosku, że Kondzio ma to po matce. Ale to nie czas i miejsce na wybieganie w przyszłość. Aktualnie Zygmunt próbuje ogarnąć swoją nową rzeczywistość, a Kondzio dowiedzieć się co tam słychać w wielkim świecie.
-Nic mnie nie boli – zdumiał się zaskoczony Zygmunt kiedy przyparty przez fizjologię udał się do toalety. Nie boli, mogę się wysikać – zaskoczony próbował zrozumieć zjawisko, ale nie dane mu było zbyt długo się nad tym zastanawiać. Usłyszał czyjeś kroki , poderwał na dźwięk otwieranych drzwi i wybiegł z toalety. W drzwiach stał już ciekawy nowego, Kondzio. Zygmunt zbliżał się do niego z milionem pytań na końcu języka, ale chwilowo zamarł, gdyż menda Kondzio, świadom efektu jaki za każdym razem wywołuje widok za drzwiami, specjalnie ich za sobą nie zamknął. Oczy Zygmunta poczęły rosnąć w trybie momentalnie przyspieszonym. Ponad głową wciąż stojącego w drzwiach Kondzia widoczny był skąpany w słońcu świat. Świat idealny. Z miliona pytań buzujących w Zygmuncie w ułamku sekundy zrobiły się dwa. Nie był w stanie zdecydować się które jest ważniejsze. Stanął niczym słup soli, wywalił ze zdziwienia język i zafascynowanym wzrokiem śledził okalającą horyzont tęczę, której blaknący już koniec mieścił się gdzieś za jego plecami. Zygmuntowi uruchomił się mózg, przyjął do wiadomości że zanikający kawałek tęczy prowadzi pięknym i równym łukiem do niewidocznego drugiego jej końca i im bardziej znika, tym więcej on rozumie. Poczekał z rozdziawioną paszczęką na koniec tego widowiska i już nie musiał o nic pytać. Wraz z zamknięciem się za nim Tęczowego Mostu, Zygmunt otrzymał odpowiedzi na wszystkie swoje nie zadane pytania. Schował język i odwrócił się do przeczekującego to zjawisko Kondzia, który z racji doświadczenia nie przeszkadzał nowemu w tym swoistym oświeceniu. Usiadł sobie w progu, podniósł łapkę i ze stoickim spokojem mył dupę. W jego mniemaniu ten nowo przybyły nie różnił się od całej rzeszy przybywających tu codziennie kotów. Skończył ablucje, obwąchali sobie z Zygmuntem podogony i wyszli z domku, nad którego wejściem pięknie i wyraźnie było napisane jego imię. Kondzio, przedstawiając mu najbliższych sąsiadów i tłumacząc panujące Za Tęczowym Mostem zwyczaje, prowadził go do najbliższej karmodajni. Nikt nie wnikał skąd, przez kogo i kiedy, pojawiało się tam jedzenie. Wiadomo natomiast było, że miejsce uwzględniało każdą kocią potrzebę, począwszy od gatunku karmy, poprzez wielkości porcji, porę jedzenia aż do miejsca w którym to rzeczony sierściuch życzył sobie owo pożywienie spożywać. Indywidualiści, którzy preferowali jedzenie w samotności i z dala od innych budzili się po prostu któregoś dnia z podstawioną we właściwym miejscu miską. Z kuwetami było łatwiej, to wiadomo. Żaden kot nie lubi jak inny przygląda się tej chwili znieruchomienia i skupienia na pyszczku, kiedy właśnie z podogona wyłaniają się niestrawione resztki. W końcu nazwa koci raj zobowiązuje. Żaden który tu trafił nie miał powodów do narzekań.
Bywały jednak sytuacje, kiedy poprzednie, ziemskie życie stawało kotu przed oczyma. Dotyk kochającej ręki, smyranie i czułości jawiły się kotu tak intensywnym wspomnieniem, że musiał, bez względu na wszystko musiał dać znać swojemu człowiekowi, że u niego jest wszystko w porządku i żyje szczęśliwy, zdrowy w świecie w którym nie istnieją choroby. Kot Za Tęczowym Mostem zapomina swoje poprzednie życie. Nie wynika to z braku miłości do człowieka, niewdzięczności czy żalu za uśpienie. Taka jest natura każdego stworzenia. Nie można i nie powinno się żyć przeszłością. Nie dajemy sobie wtedy szans na rozwój, na postawienie kroku w przód. Wieczne rozdrapywanie ran i zastanawianie się co by było gdyby, do niczego dobrego nie prowadzi. Przeszłość jest ważna, istotna dla tego kim jesteśmy i kim się staniemy, kształtuje nas i stawia podwaliny naszych życiowych fundamentów. Szanujmy ją, pielęgnujmy pamięć, ale nie pozwólmy zdominować. Nie inaczej ma się sytuacja wśród tych, którzy opuścili ten padół. Rozpoczynają nowe życie, nowe wcielenie, bogatsi o doświadczenia z poprzedniego, ale jednak z czystą kartą. Nostalgia i tęsknota to nic złego, a może pojawić się w najmniej spodziewanym momencie. Każdemu przysługuje jedna wizyta w poprzednim życiu i przekazanie informacji bliskim, że mogą spać spokojnie. Na to potrzeba jednak czasu. Mame Zygmunta, znana później jako Mame Kubusia i ferajny, ma na ten temat swoją własną teorię, którą głosi wszem i wobec .Uważa ona że zmarły , który przychodzi do nas we śnie, zadomowił się w swoim nowym miejscu na tyle, że nie grozi mu rozpacz i zamknięcie w czasie który przeminął. Są tacy którzy przyjdą bardzo szybko, są też inni, którzy potrzebują zdecydowanie więcej czasu. Przychodzą zawsze, a że ludzie nie zawsze potrafią to dostrzec…
Zygmunt zadomowił się Za Tęczowym Mostem bardzo szybko. Po pierwszym niedowierzaniu i czasie spędzonym na poznawaniu nowej rzeczywistości, poczuł pewnego ranka nieznane mu dotąd uczucie. Obudził się z drugiej już drzemki, przeciągnął uczciwie aż zadrgał mu czubek ogona i poczuł lekki dreszcz. Nadciągnął niespodziewanie, niczym pojedynczy powiew wiatru w bezwietrzny dzień. Skubnął gotowanego kurczaka, umył się porządnie po posiłku i udał do mieszkającego po drugiej stronie zagajnika przyjaciela. Kondzio był w swoim żywiole. Za Tęczowy Most przyszła właśnie wyjątkowej urody koteczka i w Kondziu odezwało się znane wszystkim kotom pragnienie pokazania światu, że jest się najlepszym. Koteczka w transie przeszła swoją ostatnią drogę, nieświadoma położyła w nowym domku i zadufany w sobie tyłkolizacz wiedział, że ma wystarczająco dużo czasu na dopracowanie swojego wdzięku do perfekcji. Wyszorował futro, obgryzł starannie paznokcie w tylnych łapkach, pobawił się pojawiającą się niczym relikt poprzedniego życia marynowaną pieczarką i uruchomił pozycję „wielkie wejście” nr 5. Koteczka ocknęła się niczym jakiś czas wcześniej Zygmunt, podeszła do Kondzia z takim samym wyrazem pyszczka i dokładnie tak samo jak wszystkie inne koty zastygła w środku swoistego spektaklu, kończącego jej ziemskie wcielenie a rozpoczynjącego to nowe. Gasnąca łuna Mostu rozrzewniła Zygmunta ale też przypomniała mu w jakiej sprawie przyszedł do przyjaciela. Z rozrzewnieniem przeczekał cały proces zapoznawczy, uznał że Kondzio nawet jak na siebie, mocno przesadził i zawyrokował, że już wystarczy. Nie patrząc na tego narcyza, ani tym bardziej na nową w stadzie, nie zainteresowany zupełnie niczym ruszył w stronę przyjaciela sprawiając wrażenie, jakby chciał go ominąć. Podszedł już wystarczająco blisko żeby zainicjować kontakt fizyczny, ale na tyle daleko, żeby zapatrzony w koteczkę i siebie Kondzio go nie zauważył. W idealnie wyliczonym momencie strzelił Kodziowi łapką z liścia. Kondzia poderwało z wrzaskiem właściwym dla zaskoczonego kota. Sierść stanęła mu na sztorc, ogon zamienił się w szczotkę do czyszczenia butelek a wygięty w łuk kręgosłup samoistnie przestawił tylną część ciała Kondzia o trzy kroki w prawo. Prysł czar, Most się schował, koteczka wzdrygnęła i została przejęta przez czekającą na nią siostrę. Wściekły Kondzio zasyczał na Zygmunta
– Chcę do Mame – odezwał się Zygmunt i cała wściekłość Kondzia rozpłynęła się niczym sorbet wiśniowy na gorącej patelni. – Zobaczyłem ją dzisiaj i muszę ją odwiedzić, wyjaśnił. Kondziowy ogon począł wracać do normalnego wyglądu.
– Musisz udać się w podróż – popatrzył uważnie na przyjaciela. –Chodź, musimy Cię przygotować , dodał i nie oglądając się za siebie ruszył w stronę Zygmuntowego domu. – Ja chciałem odwiedzić Mame, dlaczego do domu? – zaoponował Zygmunt, narażając się tylko na pogardliwe prychnięcie Kondzia. – A Ty uważasz że na dworzec Cię zaprowadzę? Kocie, to nie ten świat, tu podróżujesz inaczej – zastrzygł z wyższością uchem, znieruchomiał z kotu tylko wiadomego powodu i po kilku sekundach ruszył dalej. Dotarli na miejsce. – Właź, połóż się i możesz iść – zadysponował, odwrócił się do przyjaciela zadem pokazując w pełnej krasie perskie oko. – Idź, tylko nie siedź za długo i nie staraj się rozmawiać, pamiętaj, to ważne – uznał wyjaśnienia za wystarczające i oddalił się w przeciwną niż zamierzał stronę. Potrzeba Zygmunta skontaktowania się z poprzednim wcieleniem przestała wchodzić w krąg jego zainteresowań. – Żeby tylko nie siedział tam za długo i na litość Matki Natury, nie gadał do nikogo – fuknął z mieszaniną złości, troski i żalu. – Naiwniacy, fuczał sobie dalej pod wibrysem. Gdyby to było takie proste, takie odwiedziny… Potrząsnął łebkiem, pomyślał o, dla odmiany zwykłej pieczarce i po chwili turlał nią sobie wesolutko przed sobą. – Gdyby to było takie proste….
Zdezorientowany Zygmunt nie bardzo wiedział co robić. Chciał powiedzieć Mame żeby się o niego nie martwiła, ale jak ma to zrobić leżąc we własnym domku i we własnym łóżku. Zirytował się i począł przypominać wszystkie przyjemne chwile poprzedniego życia. Natarczywość tych myśli lekko go zaskoczyła a w pewnym momencie przeistoczyła w pewnego rodzaju obsesję. Nie był w stanie o niczym innym myśleć. Wszedł na ścieżkę wspomnień. – Ała, ała, to boli – wrzasnął niespodziewanie czując wszechogarniający go ból pęcherza. Rozerwie mnie, ratunku, to boli! – miauczał rozdzierająco wiedząc równocześnie, że ta droga prowadzi tylko w jedną stronę. Poprzez ból, cierpienie ostatnich chwil w poprzednim świecie, poprzez nie dające opisać się słowami doznanie własnej śmierci z trudem i mozołem, łapka za łapką, przedzierał się przez mur oddzielający dwa światy. Zaskakującym dla postronnego obserwatora musi być widok leżącego w pozycji typu rozlazła plama futra, kota który skręca się z bólu, głośno przy tym płacząc. Granicę światów wyznacza nasza podświadomość, to ona nie dopuszcza do swobodnego jej przekraczania. Tak jak nie wchodzi się do tej samej rzeki, tak nie wraca do miejsca z którego się odeszło. Zygmunt w ułamku sekundy ponownie poczuł ukłucie ostatecznego zastrzyku, nie dający się opisać ból zatkanego pęcherza i rozpacz płaczącej Mame wiozącej go do weta na odetkanie. Zrozumiał mechanizm rządzący światem. Wiedział że tę podróż dokończy, ale będzie to tylko krótka chwila, muśnięcie wspomnieniem i na pewno nie odezwie się ani słowem. Jego życiowa energia kurczyła się podczas tej wyprawy w zastraszającym tempie i ze zdumieniem graniczącym z pewnością odkrył, że próba pokazania się Mame jak wcześniej planował oraz odezwania się do niej, nie pozwoli mu wrócić. Zawiśnie jako nieokreślony byt w pustce pomiędzy światami, a na to nie może sobie pozwolić. Zostało mu jeszcze pięć wcieleń i musi je przeżyć zgodnie z planem. O tym że dotarł na miejsce dowiedział się, kiedy wyłonił się z nicości w nieznanym sobie miejscu. Jego Mame też była jakaś inna. Dużo starsza niż te parę chwil temu, kiedy odchodził. Zdumiał do widok dwóch kotek, jednej burej z białymi skarpetkami lekko dziurawymi i drugiej trikolorki, które spały sobie smacznie, przytulone z obu stron do jego Mame. – Ale jak to? – zaskoczony odezwał się niespodzianie. Starsza kotka Pchełka, zastrzygła uchem i podniosła głowę. – Przyszedłeś po mnie? – zapytała spokojnie. Zygmunt ze zdziwieniem pomyślał że jeszcze nie teraz, ale już niedługo się spotkają. – Nie, jeszcze nie – odparł i zamilkł, nie bardzo wiedząc co ma powiedzieć. – Ja wiem że to już niedługo – powiedziała spokojnie Pchełka, dla której nadchodzące grudniowe święta miały być tymi ostatnimi. – Poszukasz jej kogoś na moje miejsce? – zapytała z nadzieją. Jesteśmy razem osiemnaście lat, ona mnie kocha i będzie cierpieć – przerwała wypowiedź żeby położyć łapkę na zaczynającej wiercić się Mame. -Jak chcesz się jej pokazać, zrób to teraz, zaczyna się budzić – odezwała się niespodziewanie leżąca do tej pory w milczeniu na Mame biodrze Psotka. – Obudzisz ją i Cię nie zobaczy, a czuje że jesteś – poparła Psotkę Pchełka i cała trójka zamilkła wpatrując się intensywnie w łączącego ich swoją osobą człowieka.- Wchodzę – zadecydował Zygmunt i w tym samym momencie śpiąca Mame zobaczyła swojego pierwszego kota. – Zygmunt, Zygmunt – zawołała przez sen i wyciągnęła rękę chcąc go pogłaskać. Znieruchomiały kot zawarł w oczach wszytko co chciał, a czego nie mógł jej powiedzieć. Nie martw się o mnie, jest mi dobrze, jestem zdrowy i szczęśliwy, mówiły jego oczy. Mieszkam w pięknym miejscu w którym dbają o mnie , nie martw się o mnie nie martw…Zygmunt poczuł że słabnie i musi wracać. Im bliżej było Mame do wybudzenia się ze snu, tym szybciej nadchodził moment powrotu. – Przyjdzie Kawa która nie pozwoli jej się załamać a potem Maksio który nauczy Kawę być kotem – Nie wiadomo skąd pojawiły się w nim słowa i zdążył przekazać je dwóm obcym kotkom leżącym obok jego Mame. Nagłe szarpnięcie i znany mu sprzed chwili ból oznajmiły czas powrotu. Po kilku trudnych chwilach wyczerpany, zziębnięty i głodny jak wilk kot ocknął się w swoim domku. Przy wejściu siedział Kondzio myjący w milczeniu łapkę. -Nigdy więcej – wydyszał ostatkiem sił Zygmunt. -To dlatego światy się nie łączą, nigdy więcej – ostatnim tchem wydyszał do wciąż milczącego Kondzia i nie zwracając uwagi na pełną jedzenia miseczkę padł przed domkiem i zasnął.
– Zygmunt, Zygmunt, widziałam go, Tate, widziałam, nic mu nie jest, jest cały i zdrowy – zaryczana ze szczęścia Mame szarpała za rękaw śpiącego wciąż Tate. – Uhum, dobrze, tak, dobrze – zamruczał uspokajająco przez sen Tate i przytulił żonę. – Sama mówiłaś że każdy kiedyś przychodzi – dodał już niewyraźnie i oddalił się we własny sen. – Widziałam go, nic mu nie jest – rozentuzjazmowana Mame szeptała do leżącej obok niej Pchełki. – Wiem co widziałam – dodała, jakby chciała samą siebie przekonać i zasnęła, wyciszona uspokajającym mruczeniem Pchełki. – Wiem, ja też – uśmiechnęła się pod wibrysem kotka i ucieszyła na wieść o swojej następczyni. – Kawa, Kawa? Kaawaa…. – próbowała tego imienia, stwierdziła że jej się podoba i tuląc główkę do głowy Mame, pozwoliła sobie na odpłynięcie w sobie tylko znane obszary sennych marzeń. Wiedziała że niedługo spotka się z niespodziewanym nocnym gościem.
Lata później Zygmunt, Pchełka i Psotka patrzyli ze zdumieniem na przybycie ostatniego dotychczas członka ich stada. Za życia delikatna, spokojna i niewinna na pyszczku koteczka bardzo dobitnie dała znać na moście, że natychmiast musi wrócić i powiedzieć swojej Mame , że dziękuje jej za opiekę i przeprosić za zatrważający brak zaufania, który okazywała jej przez całe dwa lata. Drobniutka z wyglądu acz twarda z charakteru Amelka dopięła swego. Przyśniła się Mame po miesiącu od odejścia i obie mogły pójść w swoich życiach dalej.
W świecie który zostawiły jest pewien szczególny czas, czas który żywi poświęcają swoim zmarłym bliskim. Pamięć i miłość powodują że wiecznie zabiegani, nie mający chwili żeby zadzwonić do bliskich ludzie, wsiadają w samochody, pociągi czy też w komunikację miejską i obładowani torbami pełnymi zniczy, wkładów i zapasowych zapalarek w jednej ręce, targając w drugiej donice dorodnych chryzantem zatrzymują się w tym życiowym pędzie nad grobem kogoś, dla kogo czas nie ma już znaczenia bo przestało go mu brakować. Członkowie bliższej czy dalszej rodziny, nierzadko skłóceni śmiertelnie, pełni niewypowiedzianych pretensji do świata i siebie nawzajem, stają obok siebie w króciutkiej chwili zawieszania broni, modląc się o spokój duszy tego, kto kiedyś był im bliski.
Za Tęczowym Mostem panuje wtedy wielkie poruszenie. Uroczyste chwile, w których przeszłość łączy się z przyszłością splatając w uścisku z teraźniejszością. Ukochana babcia Mame, Maryla wraz z dziadkiem Walkiem siadają na werandzie na której wystawione są w różnych miejscach miseczki z jedzeniem. Wiedzą że za chwilę przybędą goście. Pierwszy pojawia się Zygmunt, od strony ogródka niespiesznym krokiem przychodzą Pchełka i Psotka. Zygmunt skubnie coś z miski, Pchełka usadowi się babci na kolanach, Psotka położy obok nóg dziadka. Na końcu, trochę niepewnie i z lekką obawą nadejdzie Amelka. Porozmawiają, powspominają czas z łączącą ich osobą. W pewnym momencie zamilkną. Wiedzą że zbliża się ta chwila, ta jedyna szczególna, łącząca ich chwila, kiedy targająca z samochodu torbę ze szczotką, zmiotką i baniakiem z wodą Mame, oraz dźwigający dorodne chryzantemy w wesolutkim, żółtym kolorze Tate, pojawią się na cmentarzu żeby posprzątać im grób.
Wasz Kubuś