Historia żółtej wstążeczki

Rozmowy z Kotem

 

 

Luna umarła. Prześliczna buldożka francuska o czarnym  umaszczeniu z niewielką ilością białych prążków, przywodzącym na myśl miniaturowy wszechświat z zaznaczonymi nieregularnymi galaktykami, ostatni raz umyła najmłodsze ze swoich dzieci, małego Księcia, rzuciła okiem na wschodzący właśnie księżyc i osunęła się bezwładnie na posłanie. Trzy dwumiesięczne, słodko śpiące u jej boku prawie czarne kluseczki właśnie straciły matkę.

-Niech to szlag trafi, no zdechła – zaklął pod nosem Janusz, właściciel hodowli, która w całym cywilizowanym świecie zostałaby uznana za pseudo. Nastawiony na maksymalny zysk przy minimalnych nakładach finansowych odrażający człek, zauważył swoją stratę z samego rana, kiedy przyszedł nakarmić hodowane i znoszące złote jaja kury. Z pięciu, wyeksploatowanych do granic możliwości suczek, Luna była najbardziej dochodowa. Piękne umaszczenie i dwa do trzech szczeniaczków w miocie, przekładało się na wymierne zyski. Kopnął ze złością stojące w garażu wiadro, wyciągnął zmaltretowane, nieruchome ciałko z kojca i bez sentymentu cisnął nim w kąt. Martwe zwierze to żaden zysk. Zajmie się nią później. Przełożył kwilące sierotki do pozostałych kojców, nakarmił pozostałe psiaki i wrócił do domu. Głupia suka popsuła mu plany na ten dzień i musiał go przeorganizować. Uruchomił laptopa i zaczął tworzyć ogłoszenia o sprzedaży pięknych, zadbanych, zdrowych i ukochanych przez całą rodzinę trzech maleńkich szczeniaczków. Sam się wzruszył ich losem kiedy przeczytał swoje dzieło. Dorzucił zrobione wcześniej zdjęcia, zamieścił ogłoszenia na portalach sprzedażowych i wrócił do garażu. Musiał zająć się tym ścierwem które mu zdechło zdecydowanie za wcześnie.

Z trojga rodzeństwa najszybciej dom znalazła Łuna, najstarsza córka Luny, też suczka. Kupili ją ludzie którym do wystroju wnętrz w domu brakowało ozdoby w postaci małego pieska. Drugi w kolejności Nów, znalazł dom u kuzynki Janusza, kobiety która właśnie zmieniła samochód na czarną sportową japońską markę  i czarny Nów z najmniejszą ilością białego w umaszczeniu, idealnie wpisywał się w jego kolorystykę. Taniej by ją wyniosła maskotka z dyskontu, ale kto bogatemu snobowi zabroni? Najmniejszy z miotu, błyszczący czernią przechodzącą momentami w granat Książę, miał najmniej szczęścia. Urodą przewyższał matkę, rodzeństwo mogło się ze wstydu schować i gdyby nie jeden defekt, który przekreślał jego szanse na własny dom, zostałby kupiony  jako pierwszy i za zdecydowanie większe pieniądze niż jego rodzeństwo. Książę był nieśmiałym, zamkniętym w sobie maluszkiem, który najlepiej czuł się wtulony w bezpieczne łapki matki. Jej odejście tylko pogłębiło ten stan. Uroda w jego przypadku stała się przekleństwem. Zgrabny, kształtny z wielkimi błyszczącymi oczami, był przedmiotem pożądania wszystkich kupujących, którzy często zjawiali się u bram Janusza, żeby osobiście pomacać wybranego w Internecie psiaka. Książę bez pardonu odbierany był od matki, wynoszony z kojca w ciemnym garażu i prezentowany dumnie w salonie, stanowiącym równocześnie biuro. Piesek kwilił, wyrywał się, Janusz głuchy na wszystko poza kasą, prezentował nieszczęśnika niczym bogu ducha winną małpę na wybiegu. Nie mając o tym najmniejszego pojęcia, Mały Książę pechowo rozpoczął żywot na tym świecie.

Mówią że karma to suka i lubi wracać, szczególnie kiedy człowiek z zachłanności się przeżre, nie dopcha i mu się uleje albo czkawką odbije. Janusz co prawda udał się do garażu, ale doszedł do wniosku że skoro suka leży martwa, to niczego nie potrzebuje i zajmie się nią później. Ma ciekawsze rzeczy do roboty. Zamknął porządnie garaż i skierował swe kroki w stronę samochodu. Podjedzie do sklepu, piwo mu się skończyło.                               Pędzący przez wieś pijany w sztok, mieszkający dwa domy dalej sąsiad Janusza, nie wyhamował i z całym impetem swojego krowiastego suv-a wjechał w skręcającego właśnie w kierunku swojego domu, sąsiada. Siła uderzenia była tak mocna, że auto Janusza przekoziołkowało w niekontrolowanym piruecie dwa razy, po czym w formie rozdyźdanego placka zatrzymało się na płocie. Zarówno pojazd jak i jego właściciel nadawali się już tylko do kasacji. Po krótkiej acz intensywnej akcji ratunkowej, pijany sąsiad dołączył do grona martwych. Sensacja we wsi rozeszła się szybciej niźli rozwolnienie w kocim domu. Policja, pogotowie i straż pożarna roboty miała po uszy. Z racji kasacji , bądź co bądź człowieka i śmierci drugiego, pojawił się również na miejscu zdarzenia prokurator. Wieś z podniecenia znalazła się w stanie ekstazy. Taka akcja! U nich! Pani, prawie żem do domu nie doszła, tak łon śmignął, rower mi z ręki wyrwał! Panie, ja to cud boski, wcześniej do dom wróciła z GS-u, tak mnie tknęło! Ja klusków nastawiła i nie wyłączyła, najświętsza panienka czuwała! Skaranie boskie z tymi wariatami, jeżdżą jak opętani, ja traktorem na pole wjeżdżam a ten trąbi jakby mury Jerycha chciał rozwalić…..

Ilu Polaków, tyle opinii, zdań i twierdzeń, plus dla pewności jeszcze po jednym. Część mieszkańców żywiła się, jakby nie patrzeć czyjąś tragedią niczym mrówki owadami, część pomstowała na miastowych głupków którzy rozbijają się w ich spokojnej dotąd wsi zamiast z czystej przyzwoitości rzucić się z mostu i nie narażać innych na swoją głupotę, jeszcze innym najzwyczajniej ulżyło. W wyniku tej selekcji prawie naturalnej o dwóch pasożytów będzie na świecie mniej. Przeludnienie mamy.

Gnana prędkością huraganową informacja dotarła w kilka minut do sklepiku u Zosi. Życzliwa wszystkim i z natury spokojna właścicielka owego biznesu Zosieńka, miała nieszczęście mieszkać obok Janusza. Na wieść o wypadku osłabła, zbladła i siadając na koszu z makaronem złapała się za serce. Oprzytomniała w jednej sekundzie, przeprosiła znajdujących się w sklepie  klientów, zamknęła go i poleciała do domu. Plotki mają to do siebie że nigdy nie są dokładne i Zosia obawiała się czy posiada jeszcze płot, czy tylko wielką dziurę. Dopadła roweru i co sił w nogach skierowała się w stronę domu. Opuszczeni znienacka ludzie nie mieli jej tego za złe. Zosia była lubiana wśród lokalnej społeczności.                                                                                                                          Po dotarciu na miejsce osłabła jeszcze bardziej, tym razem z ulgi, gdyż okazało się  że nic z jej dobytku nie ucierpiało. Na chwiejnych nogach weszła do kuchni, wyciągnęła z kredensu potężnej mocy wiśniówkę i bez namysłu oraz od serca nalała jej sobie do największego z posiadanych kieliszków i zdecydowanym ruchem wlała zawartość w gardło. Odsapnęła, rzuciła okiem na dom sąsiada widoczny doskonale z jej kuchni i nalała sobie jeszcze jedną bombę, którą wypiła równie zdecydowanie co pierwszą. Odetchnęła raz i drugi pełną piersią, schowała wiśniówkę, umyła kieliszek i postanowiła wrócić do sklepu żeby wywiesić kartkę o jego zamknięciu w dniu dzisiejszym. Nie miała siły stanąć za ladą. Wychodząc z domu zobaczyła coś czarnego, co turlało się pod uchylonymi drzwiami garażu sąsiada. Zaskoczyło ją to i nawet zaciekawiło, gdyż wielokrotnie była świadkiem ryków i pomstowania Janusza na domowników o nie zamknięty garaż. W pierwszej chwili pomyślała, że jej się przewidziało. Kiedy do czarnej kulki dołączyła druga, wstrząsnęła głową myśląc z szacunkiem o procentach wiśniówki. Chwilowe zaćmienie umysłowe odbiło się od dna i eksplodowało milionem myśli, skojarzeń i domysłów. W Zosię wstąpił duch o którego istnienie w życiu by się nie podejrzewała. Energicznym  krokiem wyszła z kuchni,  podeszła do furtki w dzielącym ich domy ogrodzeniu, a pozostałej z czasów licznych kontaktów z rodzicami Janusza, bez wahania skierowała się w stronę garażu i nie pozostawiającym żadnych wątpliwości co do zamiarów ruchem, pchnęła uchylone drzwi.                                                         Przeraźliwy krzyk dobiegający ze strony domu ofiary  wzbudził uwagę pracujących wciąż na miejscu policjantów. Stojący najbliżej źródła krzyku Tomasz podniósł głowę i zobaczył wychodzącą z garażu starszą, bladą niczym płótno kobietę, słaniającą się w dodatku na nogach. Bez namysłu wszedł na teren posesji i podszedł do niej dokładnie w tym momencie, kiedy nogi kobiety odmówiły posłuszeństwa i siłą bezwładu pociągnęły właścicielkę na ziemię. Zanim straciła przytomność, zdążyła wskazać drżącą ręką na garaż i wyszeptać dwa słowa. Barbarzyńca i ratunku. W obliczu przeżytego szoku, jej mózg litościwie zawiesił chwilowo działalność i wyłączył się. Zosieńka zemdlała.

Piekło które rozpętał Tomasz po wejściu do garażu stało się obiektem podziwu i zazdrości w samych czeluściach piekieł. Lucyfer i jego świta z przyjemnością patrzyli na energicznego chłopaka który nie bacząc na okoliczności oraz konsekwencje, rwał się do plackowatej pozostałości z Janusza, celem rozszarpania gnoja na strzępy. Tomasz, syn weterynarzy z powołania, wielbiciel wszelkich żyjątek oraz właściciel dwóch rozbrykanych kotów na własne oczy zobaczył coś, o czym jego rodzice opowiadali podczas rodzinnych spotkań. Krewkiego chłopaka dopadł jego szef i tylko dzięki jego wyjątkowej tężyźnie fizycznej, udało mu się powstrzymać furię przed zmarnowaniem sobie życia. Ruszy gówno, a za człowiek pójdzie siedzieć. Chyba że w tym wypadku za zbeszczeszczenie zwłok. Wciąż jeszcze ciepłych, ale jednak. Szkoda młodego. Omdlałą kobietą zajęli się panowie z pogotowia, a policja wkroczyła do garażu.

Trzy tygodnie po tym feralnym dniu, życie we wsi wróciło do swojego zwykłego rytmu. Skremowane strzępki Janusza zakopano, uklepano a nawet uprzątnięto gnijące niczym sam obdarowany, wieńce. Przywrócona do normalnych czynności życiowych Zosia wróciła do swojego sklepu w którym, co oczywiste, wciąż jeszcze miała większą niż normalnie liczbę klientów. Ludzi do czasów kolejnej sensacji ciągle jeszcze interesowały nie tak dawno minione wydarzenia tamtego dnia i wciąż chcieli i tym rozmawiać. Zosia, targana emocjami cierpliwie odpowiadała na pytania nie zapominajmy, klientów. W interesie musi być ruch.

I tylko życie rodziny Janusza stanęło na głowie. Wezwana przez oprzytomniałego, wściekłego Tomasza Straż dla Zwierząt przyjechała błyskawicznie. Zajęli się zwierzętami, odnaleźli rzucone jak szmatę ciałko Luny, troskliwie zajęli się nią i pozostałymi w garażu pieskami. Widok sprowadzonych do roli inkubatora suczek oraz warunki w jakich przebywały ze swoimi dziećmi na długo wyrył im się w pamięci, a nie pierwszy raz interwencyjnie odbierali zwierzęta. Równie troskliwie co Straż psiakami, wdową po Januszu zajęli się policja i prokurator. Doskonale zdająca sobie sprawę z działalności męża kobieta, na własne życzenie wpadła w nie lada kłopoty. Żeby tego było mało w trybie maksymalnie przyspieszonym musiała wyprowadzić się do mieszkających w innym województwie rodziców. Wieś dowiedziała się o pseudo hodowli i wieś tego nie przełknęła. Nie było dla niej wśród nich miejsca. Rodzice Tomasza podjęli się leczenia kilku najbardziej zaniedbanych piesków. W dwóch przypadkach potrzebna była ingerencja chirurgiczna, praktycznie w każdym dermatologiczna. Pieski po wyleczeniu trafią do schroniska i będą ogłaszane do adopcji.

Maleńki Książę przeżywał kolejne traumy. Znowu obcy ludzie brali go na ręce, został rozdzielony z rodzeństwem, nie było przy nim otulającej bezpieczeństwem matki…. Książę zamknął się w sobie. W każdym miejscu chował się po kątach, odmawiał jedzenia i zaczął pod siebie sikać. Nie wyglądało to dobrze.

Tomasz wpadł w odwiedziny do lecznicy rodziców akurat w chwili, kiedy Książę czekał na badania. Stalowoniebieskie oczy chłopaka spotkały się z przerażonym wzrokiem psa. Tomasz przepadł na wieki.

-Synku, czy Ty sobie poradzisz? – zmartwiona Krystyna spytała syna podczas niedzielnego obiadu, nakładając mu równocześnie słuszny kawał placka rabarbarowo – truskawkowego z kruszonką. -On ma poważne problemy, to jest pies wymagający, nie mamy z ojcem pewności czy Ci zaufa, czy przed Tobą otworzy – z czułością zmierzwiła Tomaszowi grzywkę i usiadła w fotelu. -My z ojcem jeszcze nie doszliśmy do etapu zaufania na tyle, żeby jego wizyta w lecznicy nie skończyła się problemami jelitowymi. To naprawdę trudny przypadek. – Daj chłopakowi spokój, – tubalnym głosem odezwał się milczący dotychczas Zenek. -Wiadomo że do opieki nad Księciem potrzeba kogoś cierpliwego i wytrwałego. Tego Tomaszowi nie brakuje. A my przecież pomożemy. Logistycznie też będzie łatwiej. Nie trzeba będzie wozić psa z siedziby Straży do nas tyle kilometrów, Tomasz może go do nas dowieźć w dziesięć minut. – Tak, mamo, ja wiem że dam radę, po prostu to wiem – rozentuzjazmowany chłopak zgubił z wrażenia kawałek kruszonki, który poturlał się po podłodze i zatrzymał pod stołem. – Nie pytaj mnie bo nie wiem skąd, ale mam przeczucie że on na mnie czeka, że ze mną będzie mu dobrze – stęknął, schylając się równocześnie po leżący na ziemi najlepszy kawałek z całego ciasta. Podniósł, dmuchnął i z przyjemnością włożył do ust. Co się dobre ciasto będzie marnować. Krystyna skrzywiła się na ten widok, ale znała swoje dziecko nie od dziś i tylko machnęła ręką. Nie zaszkodziło mu to w dzieciństwie, tym bardziej nie zaszkodzi teraz. Zenon nawet tego nie zauważył, zajęty wydłubywaniem z ciasta co większych kawałków kruszonki. -Postanowione, adoptuję go – Tomasz aż się poderwał z ekscytacji – I tak mamo, tak, wiem, nie już, nie od razu przecież. Będę tam jeździł, będę do Was przychodził, muszę mu pokazać że może mi zaufać – rozgorączkowany z podniecenia Tomasz upewnił w tej właśnie chwili swoich rodziców, że zasługuje na tego psa. Dokończyli ciasto, usiedli na tarasie przy kawie i zaczęli omawiać szczegóły. Nieświadomy swojego losu Książę siedział w siedzibie Straży pod biurkiem i próbował stać się niewidzialny. Znowu przyszli jacyś obcy ludzie.

Minęły dwa miesiące od powzięcia przez Tomasz decyzji o przygarnięciu Księcia, a realizacją. Cierpliwy i łagodny chłopak jeździł do Księcia codziennie, nawet jeżeli trwało to dosłownie pięć minut. Nie zrażał się początkami ich znajomości, które wbrew oczekiwaniom, okazały się być trudniejsze niż przypuszczał. Piesek ewidentnie miał traumę związaną z obecnością ludzi, reagował paniką na wyciągnięte w swoją stronę ręce, kulił się na dźwięk wydawanych, szczególnie przez dzieci i niektóre kobiety, wysokich tonów. Od razu stało się wiadome, że na tym etapie jego rozwoju te dwie grupy są wysoce niepożądane. Pierwszą jaskółką nie czyniącą co prawda wiosny, ale dającą nadzieję na poprawę, stała się pluszowa żółta kaczuszka, którą pewnego dnia Tomasz przywiózł Księciu. Czemu akurat żółta i dlaczego kaczka, na zawsze pozostanie słodką tajemnicą psiaka. Nauczył się już Tomasza na tyle, że nie kulił się drżąc niczym osika na wietrze, kiedy ten przychodził z wizytą. Doszedł do imponującego efektu, mianowicie siedział niczym czarny posążek, nie ruszając żadnym mięśniem i udając skamielinę. Ale siedział! Nie robił pod siebie, nie uciekał. To był ogromny sukces ich obu. Tomasz, uzbrojony w wiedzę na temat tego rodzaju zachowań, popartą niezachwianym poczuciem słuszności swoich działań, wspiął się na szczyty. Powoli, dzień po dniu, minuta po minucie, spokojnie i nie nachalnie, całym sobą pokazywał psu, że nie ma się czego obawiać. Cały personel Straży im kibicował. Aż nadszedł TEN dzień. Z pozoru, wydawać by się mogło, taki sam jak wszystkie przedtem. Nic nie zapowiadało spektakularnego sukcesu. Tomasz jak zwykle przyjechał w odwiedziny, Książę jak zwykle zamienił się w żywy posąg, Tomasz jak zwykle usiadł w dość dalekiej odległości i zaczął opowiadać psu co wydarzyło się w jego życiu od ich ostatniego spotkania. Jak co dzień opisał zjedzone w pośpiechu śniadanie, wyjawił kilka tajemnic służbowych, pogadał chwilę o pogodzie i w końcu ruchem praktycznie niezauważalnym, wyciągnął z torby kaczuszkę i postawił przed sobą. Tomasz i obserwująca ich z ukrycia pracownica Straży, która kibicowała chłopakom z całego serca, upodobnili się w jednej chwili do psa. Zamarli. Inicjatywa leżała po stronie zwierzęcia.

Troskliwie ale nie nachalnie zaopiekowany Książę, powoli dochodził do siebie. Nauczył się stałych bywalców swojego aktualnego miejsca pobytu, nadal jednak nie życzył sobie żadnych kontaktów a tym bardziej dotyku. Strach był silniejszy. Od dłuższego czasu zjawiał się też ten inny człowiek, obcy, inaczej pachnący. Już kiedyś go widział. Książę pamiętał zapach, kojarzył te oczy. Było w  nich coś, czego sobie nie uświadamiał, coś, co obudziło w nim nieznane dotąd uczucia. Książę doszedł do wniosku, że chyba chciałby się o tym człowieku dowiedzieć czegoś więcej. Nie wiedział czego, ale chciał. Od tej pory przestał uciekać na jego widok. Siadał, nieruchomiał, obserwował i słuchał. Tak, ten człowiek go intrygował. Dzień w którym pojawił się Tomasz z kaczuszką, był taki sam jak poprzednie. Książę ustawił już swój wewnętrzny zegar na godzinę przybycia chłopaka i nawet ze zdziwieniem spostrzegł, że na niego czeka. Dziwne. Wizyta, jak każda inna, pozwoliła psu słuchać przyjemnego, głębokiego głosu tego innego człowieka. Ludzie o takim głosie mówią „radiowy” Uczył się rozpoznawać emocje, wiedział kiedy słyszy coś zabawnego, kiedy Tomasz jest szczęśliwy, a kiedy przejęty. Bezbłędnie wyczuwał smutek. Na to reagował najmocniej. Kiedy tylko Tomasz się pojawił, Książę od razu wyczuł jego przygnębienie. Chłopak miał zdecydowanie kiepski dzień i przyjechał do psa żeby się wyżalić. Nie wiadomo komu bardziej, sobie czy psu, ale będąc w sklepie zauważył żółtą maskotkę, pomyślał że jest wyjątkowo pozytywna a on dzisiaj potrzebuje radości, kupił tę kaczkę i pojechał do Księcia.

Nie wiadomo jak to się stało, ale Książę nagle zobaczył przed sobą coś. Zaskoczony wyszedł z roli żywej skamieliny i drgnął. Uchem. Zdziwiony swoją niekontrolowaną reakcją mimowolnie spróbował przywrócić niepokorne ucho do porządku co zaowocowało ruszeniem całą głową. Książę zastygł, Tomasz zastygł, obserwująca ich dziewczyna zapiała ze szczęścia w duszy. Przez kilka sekund nawet powietrze zastygło w oczekiwaniu. Księciem wstrząsnęła jego niespodziewana reakcja. Wyszedł z roli! Emocje nim targające widać było jak na dłoni. Co zrobić? Uciec? Siknąć? Udawać że nic się nie stało? Czy może….. Nie, na pewno nie, nie ma mowy, to nie wchodzi w grę, nie, za wszelką cenę nie ruszę się! Gejzer nagromadzonych od wielu tygodni uczuć Księcia, eksplodował. Psiak się poddał. Wstał trochę niepewnie, gotowy w każdej chwili do odwrotu, na chwiejnych łapkach ruszył przed siebie i najzwyczajniej w świecie usiadł przed Tomaszem. Dzieliła ich już tylko żółta kaczuszka. Tomasz zauważył co prawda drgnięcie ucha, ale pomyślał że mu się przewidziało. Po tak długim czasie obłaskawiania psa, wydawało mu się to nierealne. Początkowy entuzjazm nie osłabł, zastąpiła go raczej świadomość długiej, krętej i być może wyboistej drogi którą ten przecudny pies musi pokonać żeby przekonać się, że są ludzie którzy nie krzywdzą i można obdarzyć ich zaufaniem. Tomasz spodziewał się minimum roku zabiegania o psie względy.

-Witaj mój maleńki – z największą czułością na jaką stać człowieka odezwał się chłopak. Łzy płynęły mu po twarzy ciurkiem, a serce waliło niczym oszalały sztorm w stojące mu na drodze molo.  – Witaj piesku, jestem Tomasz. Zaprzyjaźnimy się? Zaskoczony własną odwagą Książę pokiwał łebkiem, jakby strząsał z siebie ostatnie ślady złego snu. Siedzący po drugiej stronie kaczuszki człowiek, ponownie go zaskoczył. Tej nuty w jego głosie to jeszcze nie słyszał. Koniecznie musi się jej nauczyć i zapamiętać. Podoba mu się.  Spłakany, nie wstydzący się tego  w żadnym calu Tomasz nie był w stanie uwierzyć w to co widzi. Gdzieś na obrzeżach świadomości krążyła mu myśl że się powtarza, że w kółko mówi to samo, ale nie miał już na to wpływu. Tak bardzo pragnął pokazać temu psu swoje uczucia, że gotów był stanąć na głowie, jeżeli tylko miałaby to w czymkolwiek pomóc. Tymczasem w psie zachodziły zamiany, o które on sam siebie nie podejrzewał. Galopada myśli, emocji i nieznanych mu odczuć przetoczyła się przez jego wnętrze z taką prędkością, że nie był w stanie z nimi już dłużej walczyć. Zaskomlał cichutko, tęsknie, podszedł do tego innego niż wszyscy człowieka i dotknął nosem jego ręki. Przez chwilę poczuł się jakby znów miał swoją mamę przy sobie. Bliski omdlenia Tomasz na ten widok zareagował tak, jak reaguje każdy człowiek na widok swojego pieska. Mimowolnie podniósł rękę i pogłaskał go po głowie. Delikatnie z uczuciem, niczym płynąca po niebie chmurka muskająca korony drzew. Książę poczuł dotknięcie i w tym momencie opadła z niego ostatnia warstwa obronna. Jedyne do czego mógł porównać to uczucie, to myjący go delikatnie język matki. Do psa dotarło znaczenie tego gestu, a w nich obu objawiło się poczucie przynależności do kogoś. Do swojego psa i do swojego człowieka. W ten właśnie sposób rodzi się miłość.

Dwie znane na osiedlu straganiary, blondyny raczej nie z urodzenia a z farby, matka z córką, gnały na złamanie karku z domu do windy, żeby natychmiast, przypadkiem oczywiście, znaleźć się na trawniczku pod blokiem. Malująca wściekło – różowym lakierem paznokcie u stóp Bernadetta, w skrócie Benia, wydarła gębę na pół osiedla do uzupełniającej w toalecie papier toaletowy córki Mariolki , żeby natychmiast założyła buty, bo ten przystojniak z psem wyszedł na spacer i gruba Jolka właśnie z nim rozmawia. Zagięła parol, znaczy się. Mariolkę poderwało, dwie rolki papieru odturlały jej się po podłodze kiedy rzuciła wszystko na dźwięk głosu matki. Słowicze trele to przy nich niewyraźny i dochodzący z oddali szept. -Nie mogłaś szybciej zauważyć?, – Mariolka dla odmiany wyprodukowała z gardzieli pawi skrzek.- Po jaką grzybicę siedzisz tyle na tym balkonie? Przecież wiesz że on mi się podoba, policjant i samotny, nie będziemy do końca życia razem mieszkać! – gdakała niczym urażona kwoka, szukająca swoich ulubionych chodaków, córka. – No szybciej, szybciej, bo nam ucieknie -nie zwracając uwagi na pyskujące dziecko Benia, zakładała pod windą swoje ukochane, gumowe klapeczki. Gruba Jolka nie zaprzyjaźni się z nim wcześniej niż my!

Wyprowadzający na spacer psa Tomasz, zauważył w pobliżu swoją sąsiadkę z piętra, Panią Jolę. Całkiem niedawno Pani Jola przeszła na zasłużoną emeryturę i wychodziła ze swoją jamniczką na spacer w mniej więcej tych samych godzinach co Tomasz z Księciem. Najczęściej mijali się pod sąsiednim blokiem, rozmawiali chwilę i każde szło w swoją stronę. Tomasz zwrócił na nią uwagę podczas pierwszego, prawie nocnego wyjścia z Księciem, kiedy na spokojnie przy niewielkiej liczbie  kręcących się po osiedlu osób, chciał pokazać psu jego nowy teren. Od ich pierwszego fizycznego kontaktu, piesek przebył daleką drogę i odbył niesamowicie długą podróż z czeluści samotności w ramiona miłości i bezpieczeństwa. Każda wspólnie spędzona chwila utwierdzała ich w poczuciu dobrze podjętej decyzji i właściwie ulokowanych uczuć. Jamniczka Pani Joli, siedmioletnia suczka imieniem Oleńka, głucha od urodzenia i niewidoma od dwóch lat, była jej oczkiem w głowie. Emerytowana nauczycielka matematyki,  a zarazem ogromna miłośniczka psów  była niezwykle wyczulona na wszelkie znaki z nimi  związane. W jednej chwili zauważyła i zrozumiała żółtą wstążeczkę przyczepioną do smyczy Księcia. W przeciwieństwie do innych osób, mieniących się wielbicielami psów, doskonale rozumiała i respektowała kolory wstążeczek przypiętych do ich smyczy. Jej ukochana Oleńka miała białą. -Dzień dobry Pani Jolu, witaj Oleńko – Tomasz powitał sąsiadkę stając równocześnie w bezpiecznej od nich  dla psa odległości. Książę na swój sposób, z niewielkim ale jednak dystansem, zaprzyjaźnił się z Oleńką i w tylko dla psów słyszalny sposób, wymieniał z nią właśnie wszystkie ploteczki. -Dzień dobry Tomaszku – Pani Jola serdecznie ale też z ogromną sympatią powitała młodego sąsiada.- Czy mnie się wydaje, czy Książę usiadł dzisiaj trochę bliżej Oleńki niż ostatnio? – z pełnym zrozumieniem spytała chłopaka. -Ach, Pani Jolu, sam nie wiem co o tym sądzić. Niekiedy Księciunio zachowuje się tak, jakby tę żółtą wstążeczkę mógłbym zawiesić na kołku, a w następnej chwili i pięć takich byłoby mało – odrzekł dumny z postępów psa, Tomasz. – Czasu, kochany, czasu i tylko tego mu potrzeba, – zawyrokowała Pani Jola, patrząc z czułością na tych dwóch dżentelmenów. – Czasu, a wszystko się ułoży – dodała ciut nieobecnym tonem, wspominając jedną ze swoich uczennic, niejaką Joannę, której mózgownica była wyjątkowo impregnowania na zawiłości tej najpiękniejszej, wykładanej przez Panią Jolę,   nauk. -Oby, Pani Jolu – uśmiechnął się z sympatią do starszej kobiety Tomasz. Żeby tylko wszyscy rozumieli ideę żółtej wstążeczki – westchnął, wspominając niedawne spotkanie z parą straganiar z sąsiedniego bloku.  Podczas jednego z pierwszych spacerów z psem, miał wątpliwą przyjemność zderzenia się jego oczekiwań z ich wyobrażeniami, co i komu wolno w stosunku do obcych psów. Sporych rozmiarów żółta, ostrzegawcza wstążeczka przyczepiona do smyczy psa, sygnalizuje wyraźnie – ten pies, w szeroko pojętym znaczeniu potrzebuje przestrzeni – w skrócie – NIE PODCHODŹ, NIE DOTYKAJ. Straganiary miały na to swój własny argument – mieszkamy tu od zawsze, znamy wszystkie psy z imienia, będziemy witać się z każdym, bo dokładnie to od zawsze robimy! Tłucz człowieku łbem o ścianę i gryź z wściekłości tynk. Istnieją niestety ludzie którzy zawsze i w każdej sytuacji wiedzą lepiej. Nie lepiej dla psa który się boi, nie dla agresywnego w stosunku do ludzi, nie dla takiego w trakcie szkolenia czy służby… Dla siebie. Bo przecież od zawsze to robiły i jakoś nikt nie protestował, nikomu nie przeszkadzało….Będą dalej witać się z każdym psem z osiedla i już!

-Przepraszam Cię najmocniej Tomaszku, ale muszę się już pożegnać, czas na mnie – po chwilowej przerwie w rozmowie odezwała się Pani Jola, patrząc wymownie w stronę wyłaniających się z bramy straganiar – Och, Pani Jolu, ja też mam pilne sprawy do załatwienia – w tym samym czasie Tomasz dostrzegł zagrożenie i postanowił maksymalnie je zminimalizować. Uśmiechnęli się do siebie smutno acz z pełnym zrozumieniem, i krokiem jednostajnie przyspieszonym oddalili każde w swoją stronę. Żadne z nich nie było gotowe na  słowicze trele przeplatane pawim skrzekiem z każdą nutą na wysokim C.

-Tomasz, Tomasz, halo, Panie Tomaszu, proszę Pana – zadrżały w oknach szyby na dźwięk głosu pędzących w stronę chłopaka blondyn – Halo, halo, niech się Pan zatrzyma, Panie Tomaszu! – na ostatnim oddechu straganiary dopadły swoją ofiarę. -O jaki piękny piesek, o jaki śliczny, a dasz się pogłaskać, a może posmyrać, nie smyra się psa, smyra się kota, co Ty mamuś, nie wiesz, o mój boże, nooo ale on jest piękny, zacałuję na śmierć! – piały w bezrozumnym i nachalnym poczuciu iż wiedzą lepiej, Benia i Mariolka. Do tępych zakutych łbów im nie przyszło, że niweczą właśnie miesiące pracy Tomasza nad Księciuniem, miesiące pobierania przez Księcia nauk z asymilacji wśród ludzi. W jednej chwili zniszczyły cały włożony w poprawę jakości życia pieska, wysiłek.

Tomasza zatchnęło i zareagował o sekundę za późno. Książę zaskomlał niczym rażony batem, schował  się za nogami Tomasza i ze strachu, od wielu miesięcy tego nie czyniąc, nasikał pod siebie. Przez dwie bezmyślne baby, cały trud i wysiłek pokazania psu że ludzie nie są źli i nie zrobią mu krzywdy, został zniweczony.  Przez te  dwie bezmyślne krowy, którym wydawało się, że im wolno, bo przecież wiedzą lepiej.

 

Wasz Kubuś.


Rozmowy z Kotem

Dodaj komentarz