– Rózgę? – Przytłumionym z wysiłku głosem sapnął Mikołaj, zerkając zdziwiony spod ogromnego wora z prezentami na swojego smukłego, siedzącego przy kominku z lampką koniaku przyjaciela – Dlaczego akurat rózgę? – stęknął jeszcze mocniej, zarzucając fachowo ów wór na sanie. – Nie była jakoś nad wyraz niegrzeczna, nie poszła przecież siedzieć – Ciągnął wywód, siadając na przeciwko przyjaciela i dla odmiany sięgając po bezczelnie przepyszne, cynamonowe ciasteczka z migdałami. Wpakował sobie z lubością jedno do ust i spojrzał pytająco. – Bo lubię cholerę – uśmiechnął się zawadiacko Los, dla odmiany dolewając sobie bezwstydnie kolejną porcję koniaczku. – Ciekawi mnie co z nią zrobi – Dodał wyjaśniająco, przy okazji zerkając na niczego nie podejrzewającą ulubienicę. – Hmmm – Zadumał się Mikołaj, strząsając z brody okruszki ciasteczka. – Z tego co o niej opowiadałeś, jeżeli dostanie za lichą, napyskuje że nikt jej nie docenia, dokupi sobie i wsadzi do wazonu dekorując bombkami, a jeżeli od razu będzie słuszna, to sam nie wiem – popatrzył na Los i zamilkł. – Za dużą to zacznie zamiatać balkon, albo pójdzie odśnieżać samochód. Na pewno nie zmarnuje – uśmiechnął się szeroko Los i zmienił temat. – A propos odśnieżania – zainteresował się, – Będzie w tym roku śnieg, czy nie poruszamy tego tematu? – A szlag wie – bardziej do siebie niż do Losu odrzekł Mikołaj. – Zima wciąż ma mi za złe że po tamtej imprezie rozjechałem jej bałwanki. – Oszalała? – oburzył się przyjaciel. – Przecież może sobie nadmuchać nowe. – Może i może – mruknął Mikołaj, wracając myślami do tej nieprzyzwoicie udanej imprezy, po której nawet zaprawiony w boju Lato dogorywał na ramieniu Wiosny. – Zobaczymy, stary – energicznym ruchem wstał z fotela i skierował w stronę wyjścia. – Zobaczymy – powtórzył, zawrócił, podszedł do stolika i wsadził sobie do kieszeni kilka ciastek na drogę. – Później z nią pogadam, teraz mam robotę – zjadł kolejne ciasteczko i ruszył w stronę sań. Prezenty same się nie rozwiozą. Los uśmiechnął się pod nosem i skierował uwagę w stronę pluskającego się właśnie obłego morświna, długiego na sto sześćdziesiąt centymetrów, usiłującego zrobić w miarę smukłe salto w studwudziestocentymetrowej wannie. Również sięgnął po ciasteczko, popił koniakiem i zerkając na morświna, zaczął wyliczać sobie nominalną objętość gałązek w rózdze, która zadowoli usiłującą utopić się w swej dość małej wannie Mame.
Mame miała problem. O ile oczywistą wiadomą było, że świąteczny wystrój pojawi się w domu już szóstego grudnia, o tyle same święta jawiły się jako wielka niewiadoma. Z okazji przypadającej w tym roku dwudziestej rocznicy ślubu, postanowili z Tate spędzić je dokładnie tak, jak zaplanowali. W lekko spóźnionej i dość krótkiej, ale jednak podróży poślubnej. Wcześniej jakoś im się nie udało. Osiągnęła już w tej wnnnie stan idealnie wysuszonej rodzynki i postanowiła wyjść. Trzeba przygotować dom na święta, ustawić wszystkie ozdoby, ubrać choinkę i pogonić Tate, żeby w końcu zrobił oświetlenie na balkonie i zamontował tam gniazdko. Po ostatnim, wściekle upalnym lecie Mame doszła do wniosku, że w przyszłym roku wyprowadza się na balkon. Nie, żeby na stałe. Tak od czerwca do października. Potrzebuje do
tego prądu, bo ciągłe podłączanie przedłużacza i potykanie się o niego, przekracza możliwości jej cierpliwości. Mający na wszystko czas Tate
nie wyrobił się w sezonie i dlatego z wiszącymi z nosa soplami, będzie kończył dzieło w grudniu. Skoro lubi, Mame nie będzie mu w tym przeszkadzać.
Przed świętami ma skończyć. Nie wielkanocnymi. Zadowolona z siebie wyszła w końcu z łazienki, poszła zrobić kawę i z ulubionym, gorącym napojem,
zasiadła przy stole w kuchni. Musiała wykoncypować, jak zawiadomić obie babcie, że w tym roku u żadnej z nich się nie pojawią. Chyba typowo po swojemu, czyli od razu z grubej rury. Trzeba tylko wybrać odpowiedni rozmiar. Tate mówi, że nazywa się to fi. Fi, Phi, czy inne fiu fiu, to nie ma znaczenia. Ważne, żeby zadziałało. Pokrzepiona tą myślą, dopiła resztę kawy, skrzywiła się niemiłosiernie, bowiem nie znosi zimnej i odpaliła stronę z noclegami, z której najczęściej korzysta. Bo przecież nikt by jej chyba nie podejrzewał, że wszystko zaplanowała już dawno temu? Co to, to nie. Najlepsze pomysły to takie, które pamięta się i wspomina latami. Najlepsze pomysły rodzą się na ostatnią chwilę. Nie pozostaje już żaden zapas na zmiany, a co za tym idzie, nie da się już ich zepsuć. Największym wrogiem dobrego planu jest klasyczne rozkminianie, co by tu w nim poprawić. Wtedy do głosu dochodzi porażka, a Mame bardzo, ale to bardzo nie lubi tego uczucia.
Nie najlepiej czująca się po ostatnim spotkaniu z Mikołajem Zima, postanowiła zignorować fakt, iż nadeszła jej pora na przejęcie rządów nad światem.
Rozgoryczona doszła do wniosku, że Jesień z tą jego depresyjną chlapą, zimnem, ciemnością i brakiem słońca, będzie odpowiednim tłem dla
wstrętnego, brzuchatego i rozpasanego żarłoka ciasteczek. Żarłoka w czerwonych gaciach i z wiecznie okruszoną brodą.
Zrobiła takie piękne bałwanki na imprezę u Losu, a ten ho ho ho jąkała ze starczą zapewne ślepotą, tak zaparkował swoje sanie,
że z bałwanków zostały tylko nosy. Żeby tylko zostały! Rudolf i reszta napędu pożarli je, zanim Zima zdążyła zaprotestować. To teraz niech ma.
Na dupie niech się ślizga, bo jej śniegu nie dostanie. Pokrzepiona nieco tą myślą Zima pozamykała wszystkie okna w swojej fabryce płatków, będącej
równocześnie jej domem i skierowała swe kroki do biblioteki. Zamierzała oddać się lekturze. Zanim zdążyła pomyśleć o czym chciałaby poczytać, usłyszała dźwięk kołatki. Zaskoczona skręciła w stronę korytarza prowadzącego do drzwi wejściowych i otworzyła drzwi.
– Piękna Ty moja! – Rozległo się basowe dudnienie, dochodzące zza potężnej puchowej pierzyny, zasłaniającej stojącą przed drzwiami postać. – Co słychać, kopę lat – ciągnął ten sam, pewny siebie głos. – Mam dla Ciebie prezent, wpuścisz mnie, czy będziemy tak stać na tym mrozie? Bez urazy, oczywiście. Zimą zatrzęsło. Jak ten bezczelny morderca bałwanków śmiał pojawić się pod jej drzwiami?! Co za tupet! Niewiele myśląc i bez słowa zatrzasnęła przed nosem przekraczającemu już próg jej domu Mikołajowi drzwi. Z satysfakcją zareagowała na jęk bólu, słyszany nawet zza zasłony z drzwi i pierza. Musiałabym się z Jesienią na charaktery zamienić, żeby wybaczyć temu, temu… Nie sprecyzowała, któremu. Z zaciętym wyrazem twarzy pobiegła do biblioteki. Zachciało mu się ślizgać? Niech sobie zamówi lawinę błotną u Lato. On chętnie mu pomoże. Mikołaj nie zdążył zdusić w sobie jęku. Mniej zabolało go uderzenie, bardziej jednak reakcja Zimy. Nie spodziewał się od razu padnięcia sobie w ramiona, ale tak bezpardonowa reakcja wyraźnie dała mu do zrozumienia, że z tymi bałwankami to przegiął i to ostro. Przyjechał do Zimy z gałązką oliwną w postaci największej puchowej pierzyny jaką był w stanie zapakować do sań. Liczył na krótką chwilę rozmowy, wytłumaczenia się, być może powrotu do starych, dobrych czasów? Jej reakcja nie pozostawiła złudzeń, że jednak nie ma na co liczyć. Nawet przez wzgląd na stare, dobre czasy, kiedy to stanowili parę idealną. Mikołaj i Zima, Zima i on. Razem…. Zerknął zasmucony w stronę biblioteki, nikogo nie zobaczył i ze spuszczoną głową wrócił do sań. Mówi się trudno. Spróbował. Nie wyszło. Po pierwszej, dość żywiołowej rekacji, Zimę ogarnął smutek. Co się z nimi stało, z parą tak doskonałą? Kiedy to się popsuło, kiedy ich wspólne drogi się rozeszły? – Trudno – szepnęła Zima. Nie musiał tak żywo reagować na zapędy tej agresywnie nachalnej zdziry, Wiosny. Wtedy wszystko byłoby po staremu. – Trudno – dodała. Chciał, to ma. Westchnęła smutno, zrezygnowała z lektury, zarzuciła na ramiona szal z krupy śnieżnej i udała się do Losu. Może on coś poradzi.
Zadowolona z siebie Mame, odbyła dwie, bardzo szybkie i konkretne rozmowy. Obie babcie na informację i rocznicy i związanych z nią okoliczności, zareagowały nad wyraz pozytywnie. Nastawiona na żmudne pertraktacje, tłumaczenia się, oraz klasyczne wymuszanie, poczuła się nawet ciut rozczarowana. – Że też, cholera, nie wpadłam na to wcześniej. Nawet nie sądziłam, że może to być takie proste – powiedziała do równie zaskoczonego Tate. – Też nie wiem, co powiedzieć – wyjąkał Tate. – A ja wiem – odpaliła z właściwym sobie rezonem Mame. – Jazda na balkon, bo Wielkanoc Cię zastanie. – O, wróciła – mruknął pod nosem Tate. -A taką miałem nadzieję, że dłużej jej to zajmie -zrezygnowany sięgnął po narzędzia i udał się do roboty. Co jak co, ale ona tego nie zrobi.
-Tate, Tate, wstawaj, rusz się, zobacz, Mikołaj był! – Wysokie c żony wyrwało Tate ze snu. – No wstawaj w końcu, kto rano wstaje, ten dłużej pracuje – dodała swoją ulubioną sentencję i szczęśliwa poszła robić śniadanie. -Spróbowałby nie – sarkastycznie skomentował Tate pierwszą wypowiedź Mame. Co do drugiej nawet nie planował się ustosunkować. Wiadomo że wstanie, inaczej słowicze trele uszkodzą mu mózg. – Tak, już wstaję, zadowolona z prezentów? – Bardzo – odparła radośnie Mame. – To dobrze – stęknął Tate i stuknął głową o coś twardego. – Co u diabła? -warknął z irytacją, która przeszła jak ręką odjął, kiedy zauważył pod poduszką swoją ulubioną Whisky. – Gdybym wtedy udusił tę zarazę, to teraz bym wychodził – przemknęło mu przez myśl. Nie wyraził tego na głos. Lepiej nie kusić….
Wasz Kubuś