Snującego się po placu zabaw biało-burego kotka dostrzegła siedząca na ławce ze swoim dzieckiem, Kasia. Drobny i chudy, popatrzył na nią wielkimi, mocno zdziwionymi oczyma i tym spojrzeniem trafił wprost w jej współczujące serce. Kotu było wszystko jedno. Nie miał już siły walczyć ze strachem, zimnem i bólem. Na wlokących się , trzęsących i słabych – również z głodu nogach doczłapał w desperacji w pobliże bawiących się dzieci oraz pilnujących ich rodziców i padł. Dał za wygraną i mógł już tylko czekać. To był ten moment, na który czekał zniecierpliwiony już Los. Chciał żeby kotek trafił pod skrzydła Mame, na mymłona i nie mógł się już doczekać kiedy ta dwójka się spotka. Lubił takie połączenia i bardzo był ciekaw, co z tego wyniknie.
Kasia zadziałała instynktownie. Podbiegła do kociego nieszczęścia, owinęła we własny sweterek, zgarnęła potomka z ławeczki i zahaczając po drodze o dom celem wpakowania kota do kontenerka, pognała do weta. Zakrwawiony, obolały i wyraźnie cierpiący zwierzak wymagał natychmiastowej pomocy. Podczas wizyty w gabinecie kotek pokazał swoje wyjątkowo pro ludzkie zachowanie. Pozwalał się głaskać, mruczał z wdzięczności i wyraźnie domagał się pieszczot. Wet uznał, że wielkiej tragedii nie ma. Kota da się w miarę szybko i bezboleśnie wyleczyć, zaordynował lekarstwa, ustalił jego wiek na około dziewięć miesięcy i doszedł do wniosku, że po postawieniu pacjenta na nogi załatwi się kastrację. Pomógł Kasi zapakować małego do kontenerka, zabrał się za papierologię i zapytał o jego imię. Zapadła cisza. W pośpiechu i chęci udzielenia natychmiastowej pomocy, Kasi nawet do głowy nie przyszło wymyślać dla niego imię. Zastanowiła się głęboko, dla lepszego efektu podrapała znacząco po głowie i wymyśliła. Ponieważ znalazła go na placu zabaw nazywanym przez okolicznych mieszkańców jojem, ze względu na mocno owalny kształt uznała, że nazwie go Jojo. Weterynarz nie takie imiona w swoim życiu już słyszał, brew mu nawet o milimetr nie drgnęła, wypisał recepty, zalecenia i pożegnał tę parę. Kolejna czekała już w poczekalni. Kasia pognała z Jojem do domu, chwyciła za telefon, zadzwoniła do znanej wszystkim cioci Ewy i zaczęły ustalać szczegóły mieszkaniowo-bytowe nowego podopiecznego ZMD. U Kasi nie mógł zostać, na ulicę takiego przytulasa nikt zdrowy na umyśle nie wypuści i zaszła potrzeba znalezienia mu jak najszybciej stałego, a jak się nie da, to tymczasowego domu. Szczęśliwy i w końcu najedzony Jojo, nieświadom ważących się własnych losów, położył się zwinięty w precelka na parapecie w Kasinej kuchni i zasnął. Energiczna i rzeczowa Ewa miała już w tym czasie ułożony plan. Rozłączyła się z Kasią i wybrała numer do Mame.
Nieświadoma niczego Mame odpoczywała sobie na łonie natury pod postacią ławeczki na trawniku pod domem. Siedzieli leniwie z Tate, pochłaniali wyjątkowo zacne lody z otwartej prawie pod ich balkonem lodziarni i nie odczuwali w tej chwili żadnych trosk. Czekoladowa porcja Tate i truskawkowa Mame wprawiła ich w błogi nastrój i poza drugą porcją niczego im do szczęścia nie brakowało. Truskawkowe niebo wypełniło maminą duszę, rzuciła niedbale leżącą na plecaczku bluzę na nogi Tate i nim ten się obejrzał, głowa jego szalonej małżonki znalazła się na jego udach. – Ściągaj sweter, przykryj mnie bo zmarznę i przestań się wiercić – zadysponowała. Pełen, dla odmiany czekoladowego nieba Tate, nawet nie jęknął. Ściągnął potulnie sweter, przykrył swoje dyktatorskie szczęście i oddalił się umysłowo w sobie tylko znane rejony świadomości. Znaczy – kminił wielce istotny, nie wiadomo komu potrzebny problem programistyczny. Wypełniona po cebulki włosów truskawkowym szczęściem, przykryta i zaopiekowana Mame przysnęła. Durr, durr, durr, zawibrował jej w pewnym momencie zegarek. Półprzytomna, wyrwana z cudownego snu o domu z ogrodem na bezludnej wyspie Mame, otworzyła gwałtownie jedno oko. Rzuciła nim, mocno jeszcze rozbieganym w stronę zegarka, popatrzyła mało przytomnie na tarczę, burknęła pod nosem że nie zamawiała budzenia i zamierzała odwrócić się na drugi boczek. – Ocknij się, Ewa dzwoni – usłyszała z góry głos Tate. – Bywa, mruknęła i przykryła się ręką Tate, bo sweterek nie zaspokoił w pełni jej potrzeb. – Kocha, wyśle smsa albo co – dodała i za wszelką cenę próbowała wrócić na swoją wyspę. – Kochanie, ocknij się, jak chcesz się zdrzemnąć to chodź do domu – usłyszała namolny dźwięk wydobywający się z pachnących czekoladą ust Tate nad głową i poczuła trącanie w ramię. –Nie trącaj mnie bo Ci krzywdę zrobię – warknęła i znając brutalne sposoby budzenia preferowane przez małżonka, bardzo niechętnie, ale zebrała się w sobie i wstała. – Ewa dzwoniła – powiadomił ją szczęśliwy z odzyskania okrycia, Tate. – Uhum, wiem – odparła i w tym samym momencie Ewa zadzwoniła ponownie.
– No cześć, kochana – zaszczebiotała podejrzanie słodko jak na Mame gust Ewa. Mówiłaś ostatnio, że jak Sisi pojechała do swojego domu, to Ci się trochę nudzi – okropnie już podejrzanie słodkim głosem brzmiała Ewa. Mame westchnęła. – jak ma na imię i kiedy? – spytała Ewy pogodzona z losem. –Jojo i na przykład dzisiaj, nie ma na co czekać– wyraźnie ucieszona Ewa kuła żelazo zanim ostygło. Mame ocknęło momentalnie. – Jojo? – wyrwało się jej z zaskoczenia. – Tak, odparła Ewa. To chłopak, kociak młody, odpoczywał u koleżanki po kastracji, a że u niej mieszkać nie może, to pomyślałam, że Ty go weźmiesz na tymczas – ciągnęła Ewa. Mame rzuciła okiem na Tate. Ten bez słowa, acz z miną wyrażającą pogodzenie się z rzeczywistością, aprobująco kiwał głową. – Dobra, dawaj go, im szybciej tym lepiej. – Świetnie, dzięki, wieczorem jestem – zadowolona Ewa odłożyła telefon i zadzwoniła do Kaśki. – Pakuj Jojo, Mame go przyjmie, wieczorem do niej podjedziemy. Kaśce ogromny problem spadł z serca. Pogłaskała przysłuchującego się rozmowie z Ewą Jojo i poszła do piwnicy po kontenerek.
– Wstawaj, idziemy do domu, Ewa go dzisiaj przywiezie, trzeba toaletę umyć – zadysponowała Mame i nie bacząc na Tate, pognała do domu. – Eh ta jej obsesja – uśmiechnął się pod nosem i podążył za małżonką świadom, że na szorowaniu toalety się nie skończy i jak nic czas do przyjazdu Ewy spędzi z mopem w ręku. Mame istotnie, pod względem czystości toalety ma obsesję. Pucuje ją z wielkim zaangażowaniem codziennie, ale kiedy usłyszy że ktoś ma wpaść z wizytą, zdrowy rozsądek mówiący że ta akurat porcelana prawie że rodowa jest czysta, odchodzi w sina dal. Mame widzi szalejące bakterie i zarazki, ręce ją świerzbią i musi, po prostu musi wyszorować toaletę. Inaczej gościa tam nie wpuści. Prędzej stwierdzi że spłuczka się zepsuła i skieruje nieświadomego potrzebującego do sąsiada. Po mniej więcej półgodzinnym ogarnianiu mieszkania, prawiona w wyśmienity humor świecącą niczym księżyc w pełni toaletą, oczekiwała gości. Dziewczyny przyjechały pod wieczór, wypuściły z kontenerka wielkie, zdziwione i lekko zaniepokojone oczy do których przyczepione było drobne i smukłe ciałko zakończone dorodnym, wręcz nie pasującym wielkością do reszty, ogonem. – Jojo – oznajmiła Ewa i wszyscy zajęli się oglądaniem, jakie to pierwsze wrażenie uczynią na sobie domownicy i Jojo. Od razu było widać, że chłopak będzie potrzebował czasu na oswojenie się z tematem. Nie był zadowolony ze zmiany lokalu i dawał temu wyraz wyraźnie poirytowanym burczeniem. Zbadał mieszkanie, zlokalizował kuwetę i wzorem Amelki zainstalował się na balkonie zajmując jej ulubione miejsce. Domownicy uznali go za nudziarza i lekko rozczarowani udali się do własnych zajęć. Jedynie Maksio zażyczył sobie natychmiastowego zbadania podogona, co skończyło się zburczeniem go przez gościa i pacnięciem w łeb przez Kubusia. Kubuś kotem ugodowym jest, ale w domu ma być święty spokój, chyba że Kubuś zarządzi inaczej. Kiedy dziewczyny odjechały, pozostawiwszy w dużym pokoju wyprawkę dla Jojo, mogącą zaspokoić potrzeby czterech innych kotów, rytm domu wrócił do normy. Jojo burczał, Maksio szukał okazji do zbadania z kim ma do czynienia, Kubuś wyrażał niezadowolenie i śpiewał rzewne pieśni pod balkonem wyrażające ogólne niezrozumienie i ból egzystencjalny, spowodowany zaburzeniem rytmu domu. Tate udał się w głąb programistycznych zagadnień a Mame oglądała gościa i główkowała jakie mu nadać imię , bo nie była w stanie pogodzić się z Jojem. – Jojo, srojo – gulgotała popijając swoje ukochane alkoholowe lekarstwo. Dobrze że do szkoły nie pójdzie, dzieciaki by mu żyć nie dały. Szczęśliwie dla wszystkich problem rozwiązał się sam, kiedy to doszło do pierwszego posiłku. Wciąż jeszcze Jojo z gracją równą gracji Maksia, wskoczył na parapet i zażyczył sobie posiłku. Kiedy zeskakiwał, był już Julianem, zwanym powszechnie Julkiem. Jego cudne, obrysowane czarną kredką oczy, i nieprzeciętnej urody ogon, zaprezentowane z całym wdziękiem podczas jedzenia, otworzyły w głowie Mame kreskówkę dla dzieci z pewnym, wyjątkowo królewskim lemurem. –Król Julian – tryumfalnie wrzasnęła powodując paniczną ucieczkę Kawy od miski. – No przecież, oślico ślepa, on wygląda jak ten piekielny lemur z obsesją na punkcie swoich królewskich stóp! – Będziesz Julkiem – zakomunikowała obojętnemu na wszystko poza miską, kotu. Pogłaskała go po głowie i poleciała przepraszać Kawę za swoją głupotę. Po czym wszystkie sprawy przestały mieć znaczenie, okazało się bowiem, że Julek nie chciał jeść. Było widać ze jest głodny, leciał do miski z radością oraz zapałem, pochylał się…..i na tym kończył. Nie chciał. Mame podawała mu to samo co reszcie, ale on nie jadł. Patrzył tylko tymi swoimi lekko wytrzeszczonymi oczyma, wyraźnie mówił że jest głodny, ale tego nie chce. Dwa dni badania preferencji kubków smakowych Julka odsłoniło w końcu ponure oblicze. W lodówce leżały różnego rodzaju i konsystencji pootwierane puszki i saszetki z kocim jedzeniem, aż wreszcie zdesperowana Mame zadzwoniła po pomoc do Ewy. – Tak, on pod tym względem jest nienormalny, on je tylko Feliksa – odparła wyraźnie zdegustowana postępowaniem kota Ewa, kiedy wysłuchała przydługiego monologu Mame na temat tego, co zrobi temu upartemu sierściuchowi, jeżeli ten nie zacznie normalnie jeść. – Że co? – poirytowana Mame upewniła się, że dobrze słyszy. To dziadostwo? – Tak, mówię Ci, daj mu Feliksa, zobaczysz co się będzie działo – dobiła ją Ewa i rozłączyła się. Mame zrobiło się słabo. To ona szaleje z rozpaczy, wymyśla coraz to zdrowsze i lepsze frykasy, gotowa lecieć do krainy baśni i czarów zbierać do słoików pierdy jednorożców i beknięcia wróżek, a ta futrzasta cholera chce żarcie z Biedronki? – To nie na moje nerwy – załamana wywlokła Tate zza biurka i pogoniła do sklepu. – Idź po Feliksa i nic nie mów. Przynieś tylko kilka różnych, bo szlag wie, który smak ten dziad preferuje. – Że co on je? – zaskoczony Tate prawie oblał się herbatą. – No mówię Ci, Ewa twierdzi że Feliksa. Dajmy mu więc Feliksa – odparła Mame i zamknęła za mężem drzwi. Dźwięk otwieranej , przyniesionej po chwili przez Tate saszetki, wywołał w Julku eksplozję. Przypędził z pokoju niesiony skrzydłami zwijającego się wokół kręgosłupa pustego i burczącego żołądka, wsadził nos w pachnącą mu na cały dom ambrozję i pochłonął ją z wyrazem uwielbienia w oczach. Przyglądający się temu z wyraźnym zdumieniem i wielkiej ciszy Mame i Tate, popatrzyli na zajadającego się kota, na siebie i równocześnie odezwali się do siebie półgłosem – trzeba go będzie oduczyć. Teraz, kiedy wiadomo było czym żywi się ten oryginał, Mame rozpoczęła naukę jego kubków smakowych, czym jest dobre jedzenie. Najpierw kładła do miseczki normalna karmę, na to Feliksa i czekała na rozwój sytuacji. Ta zaś szła dokładnie tym trybem, jakiego oczekiwała. Julek poznawał nowe smaki i po dwóch tygodniach proces wychowawczy dobiegł końca i można było ogłosić sukces.
Julian, po pierwszych trudnych dla niego dniach kiedy to burczał na wszystkich i syczał, okazał się wcieleniem przylepy i miziaka. Uwielbiał wchodzić na człowieka, uwielbiał czułości, głaskanie pod brodą i spanie w łóżku. Zaczynał wrastać w dom i nadeszła pora, żeby poszedł na swoje. Rozpoczęły się poszukiwania rodziny dla niego.
Ogłoszenia adopcyjne puszczane naprzemiennie przez Mame i Ewę, dawały mierne żeby nie powiedzieć żadne rezultaty. Sytuacja robiła się mocno nieciekawa zważywszy na fakt, że sprinterskim kurcgalopkiem zbliżał się wrzesień, a co za tym idzie, wyczekiwany przez rok cały trzytygodniowy urlop. Zajmująca się w tym czasie kotami BABCIE, głośno i stanowczo opierała się opiece nad pięcioma , jak to mało subtelnie nazywała, oszołomami sypiącymi złośliwie sierścią na świeżo pozamiatane. Zrobiło się gorąco.
Surfujący gdzieś u wybrzeży Australii Los doszedł do wniosku że musi interweniować. Znarowiona BABCIE wyjątkowo nieświadomie acz złośliwie przerwała mu wypoczynek i opalony niczym kura przed pójściem na rosół z mokrą głową poszybował ku północnej Europie, żegnany przez buszujące w koronach eukaliptusów koale. Po przylocie ogarnął temat, rzucił drobną kłodę pod nogi Mame, z tęsknoty za wiecznie zadżumionymi koalami usadowił się na szczycie najwyższego wieżowca we Wrocławiu, zza pazuchy wyjął skubnięte australijskim pluszakom gałązki eukaliptusa i począł żuć. Dawno się już przekonał, że z ludźmi na trzeźwo się nie da. Bywa potrzebne znieczulenie.
Następnego dnia Mame odebrała telefon. – Dzień dobry, ja w sprawie kota, tego tam, co ma Pani na stronie. Bym wzięła, a pisze tam że może go Pani przywieźć. To ja mogę wziąść. Mame przytkało, bo i tembr głosu jak i sama wypowiedź trąciła poziomem, do którego Mame się nie zniża. Zadziałał profesjonalizm i lata pracy z ludźmi. Mame postanowiła porozmawiać z panią tak, jak z milionem klientów napotkanych na swej drodze zawodowej. – Proszę mi opisać swój dom, czy są inne zwierzęta, czy jest zabezpieczony, czy są siatki we wszystkich otwieranych oknach i ewentualny balkon z zabezpieczeniem? Jakiej karmy Pani używa, po czym Pani poznaje że kot się źle czuje? – lekko tylko wredna Mame zarzuciła rozmówczynię pytaniami. -E, no, no….to siatek jeszcze nie mam, ale to chyba nie problem, ale tak wogle to ja wiem że chodzi o tego z nosem, ale ja chce właściwie tego kulawego – wydusiła z siebie słuchawka głosem mocno pewnym siebie. – Kubusia? – wyrwało się zaskoczonej Mame. – No tego, tak kulawego. Ja też chce taki dom tymczasowy, to nic trudnego, a ten jest sławny i ja wole niego, bo to na początku zawsze będzie mi łatwiej, a Pani to chyba bez różnicy…. – Oooo, grubo – pomyślał Los i z wrażenia aż piersiówkę wyciągnął. A miałem ograniczać – westchnął, łyknął zdrowo, zagryzł zielskiem i nadstawił ucha. Mame zesztywniała, milion myśli przeleciało jej przez głowę, wszystkie w kształcie białej broni i kilku co bogatszych maczug. Westchnęła, przyodziała głos w płaszcz królowej śniegu i rękawiczki Elzy. – Jeżeli chodzi o chęci, złowieszczo cichym głosem odezwała się Mame, to ja też bardzo bym chciała rozmawiać z poważnymi ludźmi, a nie z idiotkami – zakończyła wypowiedź i nie czekając na reakcję, rozłączyła się. Dumny ze swojej ulubienicy Los dostał czkawki.
Kolejny telefon wzbudził wielkie nadzieje. Pani Monika, opiekunka przepięknej kotki Niki, szukała dla niej towarzystwa. Przez cały weekend trwały rozmowy, Pani Monika wypowiadała się jak osoba znająca koci temat i po przemyśleniu wszystkich za i przeciw podjęła decyzję, że adoptuje Juliana. Kiedy doszło do omawiania sprawy transportu okazało się, że do połowy drogi, która wypadała w Zduńskiej Woli, Pani Monika może zorganizować w najbliższą środę. Mame nie udało się załatwić transportu i podjęła decyzję, że sama zawiezie Julianka. Niecałe sto osiemdziesiąt kilometrów to wszak nie wyprawa na Krym. Jak uzgodniły, tak zrobiły. Julek ze stoickim spokojem przeszedł z samochodu do samochodu i odjechał w siną dal do Warszawy. Zapłakana, cierpiąca na syndrom matki kwoki Mame wróciła do domu.
Pierwsze niepokojące sygnały od Pani Moniki pojawiły się pod koniec urlopu, na który udali się zadowoleni i spokojni, że BABCIE nie padnie rażona apopleksją na widok turlających się wesolutko po mieszkaniu kłaków z pięciu kotów. Otóż Julian, po pierwszych dniach oswajania się z rzeczywistością, rozwinął skrzydełka , gonił Niki, podgryzał ją i pacał. Niki cała w stresie, chowała się przed nim do łazienki, nie chciała z niej wychodzić i zaczęła syczeć na opiekunkę. Wszystkie środki wspomagające uspokojenie, łącznie z przepisanymi przez weta, nie przyniosły poprawy. Pani Monika nie byłą w stanie tego znieść i pewnej wrześniowej soboty Julian wrócił do domu, który miał być nim tylko na chwilę.
Jego droga nie dobiegła jeszcze końca. Julianek wciąż szuka swojego stałego domu, a my wciąż mamy nadzieję że wkrótce go znajdzie.
p.s. Wymowa paniusi której potrzebny był sławny kulawy jest oryginalna.
Wasz Kubuś