Franek Zięba od urodzenia wydawał się być rodzinie ciut dziwny. Wychowany w rybackiej rodzinie, szykowany był na naturalnego następcę swojego ojca, Bogdana, z dziada pradziada rybaka. Bogdan po narodzinach pierworodnego wyprawił na całą miejscowość huczne chrzciny, po czym z zapałem oznajmił wszem i wobec, że oto nastało nowe pokolenie rybaków i z tym młodzianem rzemiosło przodków nie zaginie. Młodzian w wieku trzech miesięcy w nosie miał ryby, przodków, rzemiosło i własny los. Młodzian darł się przeraźliwie gdyż domagał się matczynego cyca i zmiany pieluchy. Nie wiedział sam, co było ważniejsze, więc darł się podwójnie głośno.
Dziwactwa chłopca dało się zauważyć dość wcześnie. Jego matka, zwana w rodzinie Martusią, kobieta doświadczona w rodzeniu, gdyż poprzedniego związku posiadała już czwórkę przychówku, wiedziona instynktem macierzyńskim i obserwacją syna, potrzebowała tygodnia zmiany mu pieluch żeby mieść pewność, że kim jak kim, ale to akurat dziecko rybakiem nie będzie. Franek przejawiał bowiem dość szczególne podejście do higieny osobistej. Każdy, nawet najmniejszy ślad zafajdania pieluchy wzbudzał w nim tak potężny dyskomfort, że wydobywające się z jego gardła żądanie natychmiastowej zmiany tego stanu było słyszane u trzeciego sąsiada po lewej. Martusia szybko podzieliła się z mężem spostrzeżeniami, lecz ten zbył ją lekceważącym machnięciem ręki połączonym z mruknięciem, iż każda matka wariuje na punkcie swojego dziecka i nie należy się tym przejmować. Nie poruszali więcej tego tematu. Martusia wiedziała swoje, a Bogdan trwał w uporczywym pragnieniu przekazania synowi spuścizny. Za nic miał otrzymywane od dziecka sygnały. A to strach przed wodą, a to wyraźne obrzydzenie na widok przyniesionych świeżutko wyłowionych, przygotowanych do sprawienia ryb, o wyraźnym upodobaniu do pozostawiania w towarzystwie matki nie wspominając. Niezłomność Bogdana z czasem zaczęła pękać, a runęła całkowicie w chwili, gdy trzyletni już Franek na wieść o wyprawie z ojcem do portu rozryczał się w niebo głosy i na tyle, na ile pozwalały mu jego małe nóżki pobiegł w stronę matki. Bogdan człowiekiem rozumnym był. Wspomniał był swoje dzieciństwo i niezłomność własnego ojca, który przemocą odrywał drące się dziecko od matczynej spódnicy i pakował go na nocny rejs kutrem. Bogdan miał zostać rybakiem za wszelką cenę. Przypomniał sobie nie bez oporów własne uczucia z tamtego okresu i z wielkim żalem i mocnym postanowieniem, że własnego syna nie będzie narażał na to, co spotkało jego samego, pogodził się z faktem, że z tego dziecka rybaka nie będzie. W międzyczasie litościwa opatrzność która, notabene, doskonale znała przeznaczenie Franka, ofiarowała Bogdanowi i Martusi kolejne dziecko. Stanowczą, kochającą nad życie wodę i ryby Irenkę. Nie bez żalu ale z pełnym zrozumieniem porzucił Bogdan marzenia o synu rybaku i widząc zapał córki całą swoją nadzieję w niej ulokował. Wiele lat później Irenka udowodniła, że była to słuszna decyzja. W wieku trzydziestu lat była posiadaczką trzech kutrów i prężnie działającej rodzinnej firmy z przetwórstwem ryb związanej. Nim to jednak nastąpiło, nim nawet urodziła się Irenka, Bogdan zadał synowi poważne pytanie. Usiadł z chłopcem na ławeczce przed domem, w przelocie zauważył że dziecko wytarło najpierw ławkę chusteczką i jak wielu ojców przed nim, zadał owo fundamentalne pytanie. Pytanie, na którego odpowiedź pytający nie zawsze są gotowi, brzmiało – A co Ty Franiu chciałbyś w życiu robić? – Franio usadowił się obok ojca, pomyślał chwilę, otrzepał niewidzialny pyłek ze swoich spodenek i patrząc ufnym spojrzeniem dziecka na kochanego tatusia odpowiedział z zapałem- Sprzątać. Bogdan zdębiał. Opanował się w sobie szybko, odetchnął głęboko i wdzięczny synowi za okazane zaufanie, ważąc słowa stwierdził – Wiesz Franio, sprzątać można w domu, ale ja pytałem, co chciałbyś robić w pracy, gdzie, jako kto pracować? Franio uśmiechnął się szeroko do ojca, wdzięczy że ten na niego nie nakrzyczał, ani nie wyśmiał. – Sprzątać tato – odpowiedział raz jeszcze i poczuł się w obowiązku rozszerzyć wypowiedź – Nie tylko tak w domu, ale już tak na zawsze, w pracy właśnie. I najbardziej, ale tak najbardziej na świece, chciałbym mieć wielką, piękną, żółtą i tylko moją śmieciarkę! Po pierwszym szoku związanym z tak odmiennym od jego własnych pragnień marzeniem syna, doszedł Bogdan do wniosku, że lepsze to niż gdyby syn miał zostać złodziejem, dilerem czy alfonsem.
Widząc zapał i wyraźne upodobanie syna do prac porządkowych, postanowił wspomóc jego marzenia. Podzielił się myślą z Martusią i po krótkiej acz owocnej rozmowie zgodzili się, że Frankowi mogą pomóc już dziś. To postanowienie zaowocowało w dniu dwudziestych pierwszych urodzin Franka. Chłopiec nie tylko nie porzucił marzeń o doprowadzaniu otaczającego go świata do czystości, ale już w wieku osiemnastu lat zatrudnił się w firmie oczyszczającej miasteczko. Trzy lata musiał czekać na zrobienie prawa jazdy kategorii C, uprawniającej go do jazdy pojazdem powyżej trzech i pół tony, a takie było wymagane by prowadzić poruszające się po drogach śmieciarki. Szczęśliwemu po zdaniu i odebraniu upragnionego prawa jazdy, wracającemu do domu Frankowi, po wyłonieniu się zza ostatniego zakrętu i wejściu na prostą prowadzącą do domu, ukazał się widok, na który wryło go w chodnik i odebrało dech. Na podjeździe, w ogromnej czerwonej kokardzie na którą zużyto dwieście metrów materiału, stała wymarzona, upragniona, lśniąca nowością i wyśniona żółta śmieciarka. Obok tego cuda stała wzruszona Martusia, podejrzanie niemęsko pociągający nosem Bogdan i zadowolona z efektu Irenka. Franek nie wierzył w to co widzi. Puścił się pędem i rzucił w objęcia rodzinie. Spełniło się jego najważniejsze w życiu marzenie. Założył firmę, podjął współpracę z gminą i zajął się tym, co w życiu kochał najbardziej.
Trzy lata to szmat czasu, żeby poznać życie i zwyczaje mieszkańców oraz ich latających samopas po ulicach zwierząt. Rozpoczynający bladym świtem swą misję, Franio wyposażony był w potężną wiedzę na ten temat. Znał rozkład dnia tubylców na pamięć. Wiedział, że u Nowaków pies wyjdzie za bramę tylko do połowy chodnika, zaszczeka pięć razy po czym w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku odwróci się i z godnością schowa za bramą. Pamiętał, że stara Kocuniowa ze swoim równie starym kotem będą już na niego czekać, żeby wręczyć mu własnoręcznie upieczoną, ciepłą jeszcze chałkę. Staruszka ta, według młodego pokolenia pamiętająca czasy przed potopem, traktowała Frania jako swojego wnuka. Samotna stara kobieta, mająca na świecie tylko kota i swoje wspomnienia, wzbudzała w chłopaku szczególne uczucia. Była dla niego skarbnicą wiedzy nie tylko na temat skutecznego sprzątania bez chemii, ale również, co ważniejsze, posiadała mądrość żyjącego ju długo na tym świecie człowieka. Mądrość, którą nabywa się z wiekiem i żyjąc wśród ludzi. Franio zawsze poświęcał jej chwilkę. Zatrzymywał swoją śmieciarkę, pieszczotliwie zwaną Maryśką, przed domem staruszki, brał od starowinki chałkę, siadali razem przy bramie, na specjalnie w tym celu ustawionych tam krzesełkach i celebrowali swój rytuał. Franio jadł aż mu się uszy trzęsły, a babcia Kocuniowa snuła jakąś opowieść.
Tego konkretnego dnia wizyta Franka nieco się przedłużyła. Świadom obowiązków i ustalonego rytmu dnia, pożegnał się grzecznie acz pospiesznie, wskoczył do kabiny Maryśki i uruchomiwszy swoją ukochaną maszynę ruszył dziarsko przed siebie. Opóźnienie miało swoje konsekwencje. Nie zobaczył się z biegnącym do pracy, wiecznie spóźnionym panem Zielińskim, nie pomachał siedzącej w oknie córce Marciniaków, gdyż dziewczynka jechała już z matką do szkoły i nie wysłuchał wiecznie zrzędzącego i przekonanego o swojej nieomylności własnego i osobistego wujka Arka. Wuj ten, starszy brat ojca i nauczyciel historii w miejscowej szkole, był podstarzałym, zgorzkniałym dziadem, który uzurpował sobie prawo do wydawania sądów i opinii na temat sposobu życia innych ludzi. Autorytatywny i traktujący młodszych od siebie z góry i z wyższością, był najmniej lubianym członkiem rodziny. Frania zawsze irytowało święte powiedzenie wujka, którego używał zawsze wtedy, kiedy tracił kontrolę nad rozmówcą. Brzmiało zawsze tak samo – „Ale pozwól mi powiedzieć” -dudnił nosowo i z patosem wujek Arek, po czym przerywał wypowiedź rozmówcy i głosem dobitnie wskazującym na to, co o nim sądzi , przedstawiał swoje, jedyne słuszne racje. Zgrzybiały beton, samozwańczy nestor, mały knypek – mamrotał zirytowany Franio, przejeżdżając obok domu wuja. – On jest niższy ode mnie – w pewnej chwili uświadomił sobie chłopak. – Niższy, więc nie może być nestorem, na to stanowisko może być co najmniej nestorkiem, kurczaczkiem takim, co wyobrażenie na własny temat ma takie, jakby w przyszłości orłem miał zostać. – Nestorek-rozporek – wpadło mu do głowy głupawe, ale rymujące się skojarzenie i Franio z irytacji przeszedł w gromki i radosny śmiech. Wyjeżdżając zza zakrętu, śmiał się już głośno i serdecznie.
Mijając dom przyjaciółki matki, niejakiej Mariolki, rzucił okiem na zegarek, uzmysłowił sobie godzinę oraz fakt, że jest to dzień powrotu kutrów z połowu i błyskawicznie opanowawszy śmiech, ile sił w nogach nadepnął na hamulec. Maryśką zarzuciło, niechętnie zareagowała na polecenie i w jeszcze bezpiecznej, acz już powodującej zimne poty na plecach odległości, zatrzymała się na środku drogi przed biegnącym w stronę portu rudym kotem. -Prrr, szalona – bezwiednie mruknął Franio i otarł pot z czoła. – Ale ja jestem głupi – dokonał pospiesznie samokrytyki. Matka by mnie z domu pogoniła, gdybym rozjechał kota jej koleżance. Doskonale znał Mariolkę, bywała w ich domu bardzo często, a i on z różnymi poleceniami od rodzicielki, pojawiał się u niej. Rudzielce znał i lubił, ale za diabła nie potrafił rozróżnić który jest który. Kiedy był młodszy wydawało mu się, że to jest jeden kot, ale porzucił tę pewność, kiedy w końcu zobaczył je równocześnie. Franek odetchnął głęboko. Poczekał aż niewidzący go rudzielec przebiegnie w końcu przez drogę i skieruje w krzaki, które, dostępnym tylko małym zwierzętom skrótem, doprowadzą go do portu. Uruchomił silnik, pogłaskał kierownicę, rzucił okiem na zegarek i postanowiwszy nie rozpraszać się już rodzinnym betonem, ruszył przed siebie. Po drodze minął srebrny samochód na obcych numerach, w przelocie pomyślał że to pewnie wczasowicze i pogoda wyjątkowo im służy, nie zwrócił uwagi na bladą jak ściana kobietę i stojącego jak słup soli mężczyznę i po dokładnym zlustrowaniu znajdującego się za srebrnym autem skrzyżowania, powoli skręcił w lewo.
Całą, rozgrywającą się przeciągu kilku sekund akcję, Mame i Tate oglądali w pozycji, w której minęła ich śmieciarka. Odblokowało ich dopiero, gdy skręciła w jakąś, znajdującą się po lewej stronie skrzyżowania uliczkę. – Matko Naturo, ja na serce zejdę – z siłą parowozu Mame wypuściła z siebie powietrze. – Cud boski, jakem niewierząca, że ten facet miał refleks i wyhamował, bo ja nie wiem kogo by tu w innej sytuacji ratować, kota czy mnie – dodało słabo i odwróciła się do męża. – Wiesz, jakoś straciłam ochotę na tę wycieczkę, wracamy do pokoju? Pójdziemy sobie na spacer na plażę, wieje trochę, może popuszczamy latawca? Jest szansa, że będziemy się dobrze bawić, a jedyne co może nas złego spotkać, to to, że latawiec postanowi albo się utopić, albo odlecieć do Szwecji. – Tak – odparł Tate, któremu dla odmiany serce podeszło do gardła i za nic nie chciało wrócić na miejsce. -Tak, latawiec to dobry pomysł – dodał i odetchnąwszy głęboko wsiadł do auta.
Po takim szoku wyprawa na plażę była wszystkim, na co mogli sobie pozwolić. Po czasie rozkręcili się nawet, a latawiec świadom ich porannych przeżyć nie wykręcił im żadnego numeru. Kiedy zmarzły im tyłki i nosy w brutalny sposób dały znać, że życzą sobie naleźć się w cieplejszych okolicznościach, złożyli zabawkę i udali się do pokoju. Resztę dnia spędzili z książkami i ciepłą herbatą.
Wieczorem, kiedy nadeszła pora karmienia i pakowania się kotów do pokoju na noc, Mame jak zwykle otworzyła drzwi i zaczęła nawoływać. Po dziesięciu minutach rozczarowana zamknęła drzwi. Pomyślała sobie, że pewnie w tym porcie obżarły się tak, że nie mają siły wrócić do domu i może pojawią się nad ranem. Kilkukrotnie wstawała w nocy żeby sprawdzić czy Biszkopcik nie stoi pod drzwiami. Nie było ani jego, ani Karmelka i Mame zaczęła się denerwować. Było zimno i obżarstwo obżarstwem, ale kocie tyłki lubią ciepło i brak obu kotów był co najmniej podejrzany. Po trzecim wstaniu z łóżka i sprawdzeniu czy chłopaki nie stoją pod drzwiami, doszła do wniosku, że nie chce jej się co chwilę wstawać. W końcu położy się i zaśnie, a wtedy nie daj Matko Naturo, nie usłyszy miauczenia i one będą marzły na dworze? Tak być nie może, pomyślała Mame, postawiła przy drzwiach fotel, usadowiła się tak, żeby widzieć co się dzieje za oknem, opatuliła się kocem i postanowiła na nich poczekać. W tej pozycji zastał ją o poranku Tate. Połamana i zdenerwowana Mame nie zdążyła jeszcze wpaść w panikę. Ubrała się momentalnie, złapała telefon i wypadła z pokoju sprawdzić na ulicy, czy któryś sierściuch nie zakończył w brutalny sposób żywota. Przeleciała bezskutecznie trzy przecznice. Kotów nigdzie nie było. Postanowiła wrócić do pokoju, ubrać się bardziej stosownie do panującej na zewnątrz temperatury, zagonić Tate do pomocy i poszukać tych choler w innych miejscach. Kiedy weszła na podwórko, jej wzrok padł na otwarte drzwi do domu właścicielki i siedzące w progu, zadowolone z życia dwa rude piekielniki. Mame złapała się za serce.
-Czy Pani się źle czuje? – usłyszała troskliwy głos właścicielki – Jeżeli trzeba, to moja szwagierka jest lekarzem, tu mieszka po sąsiedzku, może zawołam? – Wnosząca do domu bagaże Mariolka przystanęła zaniepokojona. – Ona na pewno jest teraz w domu, bo wie Pani, my w nocy wróciliśmy i ona była z nami, więc teraz też się rozpakowuje – dodała. – Nie, dziękuję, nie trzeba – odparła słabo Mame. – Szukałam Pani kotów, one spały u nas jak Pani nie było, ale wczoraj poleciały do portu i nie wróciły na noc i ja się przestraszyłam, że coś im się stało. Właśnie sprawdzałam na ulicy i miałam zamiar przelecieć jeszcze dalej, ale wróciłam bo trochę za zimno na taki strój -ciągnęła Mame, do której w pełni dotarło, że na gołych stopach ma cienkie baleriny a pod polarem czerwoną piżamę w romby. – Och mój Boże, wzruszyła się właścicielka. – To już rozumiem dlaczego one siedziały u Państwa pod drzwiami. Wróciliśmy wczoraj wieczorem, koło północy i jak tylko otworzyłam drzwi, to one od razu pobiegły do kuchni, tam mają swoje legowiska. Dopiero teraz otworzyłam drzwi i wyszły. A Pani myślała? – nie dodała więcej, bo pomyślała sobie, że ten jej wyjazd różni się od poprzednich. Wcześniej koty zachowywały się bardzo dziwnie, natarczywie darły się pod drzwiami i cały czas domagały się jedzenia. Miały też bardzo brudną i zaniedbaną sierść. Teraz było inaczej. Powitały ją jej dwa piękne, spokojne koty i błyszczącej sierści i umiarkowanym apetycie. Mariolce zrobiło się gorąco w brzuchu, błyskawicznie skojarzyła fakty i postanowiła jak najprędzej porozmawiać ze swoją ciotką. Podziękowała serdecznie Mame za opiekę i zawstydzona uciekła do domu.
-Północ – szepnęła do siebie Mame. Akurat północ, kiedy ja brałam prysznic – osłabła powlokła się do pokoju. Całkowicie już ubrany Tate czekał gotowy ruszyć na pomoc. Mame w milczeniu podeszła do niego, pozwoliła się przytulić i bardzo głośno się rozpłakała. Tate milczał. Znał żonę, wiedział, że nie należy nic mówić, dopóki ona sama nie zacznie. Stał więc w milczeniu, wyobrażał sobie najgorsze i czekał. Kiedy Mame zamoczyła mu już połowę koszulki i poczuła że nie ma się w co wytrzeć, oderwała głowę od Tatowej piersi. – Nic im nie jest – chlipnęła żałośnie. Ona już wróciła i poszli spać do domu, nic im nie jest – pociągnęła nosem i zamknęła się w łazience.
Trzy dni później rozpoczęli pakowanie. Nic nie trwa wiecznie, a urlop nie jest tu wyjątkiem. Biszkopt i Karmelek nie przyszli już więcej do nich spać. Owszem, widywali się w ciągu dnia, chłopaki wdzięczyli się jak zwykle, ale ich pani wróciła i oni też mogli wrócić do domu. Jedyna zmiana jaką Mame zauważyła, to po grzmiącej niczym burza w górach awanturze, sąsiadka – ciotka obchodziła koty szerokim łukiem i w wymownym milczeniu.
Dzień wyjazdu był piękny i słoneczny. Spakowani, posprzątali po sobie dokładnie pokój, pożegnali się z właścicielką i rudymi, wylegującymi się na ławce pod domem kotami. Zapłakana Mame, już za nimi tęskniąca i podejrzanie z tego samego powodu co ona, siorbiący nosem Tate, odjechali.
Obserwujący ich bacznie Biszkopt po jakiś pięciu minutach powoli podniósł się z ławki. – Nie za wcześnie? – spytał bojaźliwie Karmemek – A jak wrócą i zabiorą? – Nie bracie, – odparł smutny Biszkopt, któremu ci letnicy na zawsze pozostaną w pamięci i sercu – Sam przecież czujesz, że nie wrócą, możemy iść. – skoro tak twierdzisz – nie do końca przekonany Karmel również podniósł się z ławki. Zeskoczył i razem pomaszerowali w stronę drzwi od pokoju, zajmowanego przez Mame i Tate, ludzi, którzy uratowali ich od zimna i głodu. – Chcesz jej, czy jego? – spytał Biszkopt, wyciągający zza opartej o ścianę taczki, jakieś szmaty. – Jej – odparł Karmelek, przejął od brata maminą, ukradzioną wcześniej bluzkę, zatargał w pyszczku pod drzwi i umościł się na niej wygodnie. Dokładnie to samo zrobił z tatową koszulką Biszkopcik. -To byli dobrzy ludzie, – mruknął zasypiający Karmelek. Myślisz że będą o nas pamiętać? – spytał żałośnie brata – na pewno, – odparł ziewający szeroko Biszkopt. – Na pewno – dodał cichutko bardziej do siebie niż brata i zapadł w po śniadankowy sen.
Cdn…
Wasz Kubuś