Perełka. Część pierwsza.

Rozmowy z Kotem

-Czego ta pokraka taka gruba? – spytał podejrzliwie Lech swojej krzątającej się w ciszy po kuchni, żony – Myszy nie łowi, żre tylko i śpi, co z niej za pożytek? – gderał dalej niezadowolony, patrząc jak zmęczona, ociężała , na kilka dni przed porodem kotka próbuje wskoczyć na stojący przy piecu stołek. – Pogonię darmozjada i tyle będą ją widzieli – warknął zeźlony i wyładowując swą złość na niewinnym zwierzęciu, rzucił w nią dla zabawy kapciem i głośno rechocząc na widok panicznie uciekającego kota zwrócił się do żony – Ty będziesz następna. Miałaś przyprowadzić do domu kota, który łapie myszy, a nie wyżera mięso na mój obiad. – Zabieraj się za tą pokraką i niech Cię dzisiaj nie widzę! – ryknął wściekle i dla odmiany rzucił w żonę leżącą na stole łyżką. – Ile mam jeszcze czekać? Co robisz cały dzień, że gospodarz po powrocie z pola nie ma gotowego obiadu? – darł się za chowającą się w łazience przed gniewem męża , kobietą. Wezmę się za was, jak tylko pole obrobię, będziecie chodzić jak w zegarku, darmozjady jedne – ryczał wściekle, nie bacząc na fakt, iż w kuchni nikogo już nie ma. – Gdzie moje piwo?- rozdarł się na pół wsi i nie uzyskując od nikogo odpowiedzi, ruszył do sieni, potrącając stojące mu na drodze krzesła.

Stary Lech Kaczor gospodarzył na swoich siedmiu hektarach twardą, męską ręką. Zbliżający się do siedemdziesiątki chłop z dziada pradziada, od dawien dawna miał ugruntowane poglądy i w swoim mniemaniu jedyne słuszne. Ze swoją żoną, spokojną i cichą Jadzią, dorobili się dwóch córek, trójki wnucząt  i niewielkiego stada świń. Mający wieczne pretensje do żony za brak męskiego potomka, traktował ją na równi ze wszystkimi gospodarskimi zwierzętami. Jako swoją własność, jako istotę mu podległą, bez woli, uczuć i rozumu. Po latach upokorzeń, wstydu i strachu, córki uciekły z rodzinnego domu tak daleko, jak tylko zdołały. Starsza Diana znalazła ukojenie w dalekiej Australii, młodsza Zuzanna zamieszkała w Kandzie. Błagały matkę o przyjazd do nich, o odejście od tyrana i spokojne życie w domu którejś z nich, ale Jadzia zawsze skutecznie odmawiała. Trwała przy mężu z uporem godnym lepszej sprawy, prała mu, gotowała, i chroniła przed nim  wszelkie żywe stworzenia.

Kotkę Laleczkę mieli od dwóch lat. Wszystkie wcześniejsze koty, które przewinęły się przez ich gospodarstwo, to byli chłopcy. Pierwszy pojawił  się w domu, kiedy dziewczynki podrosły na tyle, że nie wystarczała im miłość do misiów czy lalek i tak długo błagały rodziców o kotka, który byłby kotem domowym, nie podwórkowym, że Lech, mający jeszcze nadzieję na chłopaka w rodzinie, niechętnie, ale wyraził zgodę. Bardzo jasno wyraził jednak swoje zdanie. Tak jak pies ma być w budzie i na łańcuchu przed domem, tak kot stworzony jest do łowienia myszy i spania na dworze. Płacz i błagania na nic się zdały. Próby przemycenia zwierzęcia w nocy do domu, do pokoju dziewczynek, kończyły się zawsze tak samo. Mający szósty zmysł ojciec, tajemniczym sposobem zawsze wiedział, kiedy jego wola nie jest spełniona. I za każdym razem kończyło się tak samo. Wpadał znienacka do pokoju, łapał przerażone zwierzę za kark i lecąc przez dom jak rozjuszone zwierzę, pędził do drzwi wejściowych, otwierał je z impetem i nie bacząc na nic, wyrzucał kota za drzwi.  Przerażone dziewczynki, rozhisteryzowane i na granicy paniki, biegły za ojcem płacząc, błagając o litość i pozostawienie kota w domu. Lech był nieugięty. Po pierwszym szoku, kiedy emocje opadły a ojciec prezentował doskonały humor, dziewczynki, w swej dziecięcej naiwności, postanowiły spróbować jeszcze jeden, ostatni raz. Przez cały tydzień prezentowały sobą anielską grzeczność. Wszystkie lekcje odrobione na czas, pomoc w domu bez zarzutu , a nawet postanowiły upiec dla ojca jego ulubione drożdżowe ciasto, którym zawsze w niedzielę się raczył. Matka doskonale wiedziała co się święci, miała też nadzieję, że mąż zmięknie i kot będzie mógł spać w domu. Nic bardziej mylnego. Kiedy w niedzielę wieczorem przechodził obok pokoju dziewczynek do własnej sypialni, ni z tego ni z owego, postanowił sprawdzić, co porabiają. Nie uszła jego uwagi ich wyjątkowa grzeczność w ciągu tygodnia. Zamaszyście otworzył drzwi. Leżący z wywalonym do góry brzuchem, głaskany, miziany i przeszczęśliwy kot, zadziałał na niego jak płachta na byka. Lechowi oczy nabiegły krwią. Ruszył gnany furią, iż po raz kolejny dzieci sprzeciwiły się jego rozkazom, złapał biednego kota i w szale, wyszarpując okno z zawiasów, wyrzucił go przez okno. Oniemiałym dziewczynkom stanęły serca. Nie były w stanie wydobyć z siebie głosu, kiedy ojciec, rycząc nieludzko, odwrócił się do nich, ściągając równocześnie pasek ze spodni. Lanie które im wtedy zafundował, wywołało kilka następstw.  Dziewczynki już nigdy nie zaryzykowały pozostawienia w tym domu żadnego kota na noc. Nigdy też nie zapomniały ojcu jego brutalnego potraktowania zwierzęcia. Fakt, że kot upadek przeżył, w niczym nie złagodził ich uczuć. To wtedy zakiełkowała im w głowach myśl o jak najszybszej ucieczce z tego domu. Nie miały też pretensji do matki, która nie była w stanie powstrzymać męża sadysty.

Diana, dziewczyna mądra i łaknąca wiedzy, wyprowadziła się z domu w wieku szesnastu lat. Uciekła do dalekiej krewnej, ciotki, która przygarnęła dziewczynę, pomogła skończyć szkołę i dostać się na studia. Zdolna i pracowita, ukończyła weterynarię, wyprowadziła się od ciotki i ściągnęła do miasta młodszą siostrę.  Zuzanna, nie ustępująca siostrze w niczym, poszła w jej ślady. Po latach nauki z pomocą krewnej, otworzyły wspólny gabinet weterynaryjny. W swoim czasie wyszły za mąż, założyły rodziny i prowadziły normalne, szczęśliwe życie.  Każde życie, szczęśliwe czy nie, toczy się zapisanym w gwiazdach torem. Mąż Diany otrzymał stypendium naukowe w Australii , które przerodziło się po czasie w pracę i w ten oto sposób zamieszkali w przepięknym kraju kangurów i koali. Zuzanna, dziewczyna z zacięciem naukowym, dorobiła się przez lata tytułu profesora i prężnie działała w środowisku. Zawiodło ją to w pewnym momencie na organizowane przez Kanadyjski Związek Kynologiczny, trwające trzy dni międzynarodowe sympozjum. Trzy dni w Montrealu, przepięknej stolicy prowincji Quebec, zaowocowały przeprowadzką i rozpoczęciem kariery naukowej w tym dalekim kraju. W domu ojca tyrana nie pojawiły się już nigdy.

Jadzia, kobieta gołębiego serca dla wszystkich stworzeń, ostrożnie uchyliła drzwi łazienki. Przyzwyczajona do mężowskiego gniewu, mająca świadomość, że gdy jej zabraknie, zwierzęta pomrą z głodu, zdecydowała się opuścić swoje  schronienie. Sprawdziła przez szparę w drzwiach, czy Lechu jest w domu, po panującej ciszy zorientowała się, ze nie i co tchu pobiegła do kuchni. Mężowski gniew, gwałtowny był zwykle,  acz krótki. Jadzia pospiesznie zamieszała w cały czas stojących na gazie garnkach, spróbowała zupę i kapustę i zadowolona z efektu, wyłączyła palniki. Po chwili na stole stał parujący talerz krupniku i , przykryty, żeby za szybko nie wystygł, talerz z drugim daniem. Znająca swego męża lepiej niż on by sobie tego życzył, kobieta podeszła do drzwi wejściowych, wychyliła się tak, żeby widzieć stojącą opodal ławeczkę i łagodnym głosem zawołała osuszającego drugą już butelkę piwa męża na obiad. Lech beknął, podrapał się się po kroczu, otarł skrawkiem koszuli spoconą twarz, podniósł się z ławeczki i udał do domu.

Rozpoczynały się dla wszystkich najlepsze chwile dnia. Po dwóch piwach i sycącym obiedzie Lech szedł zwykle na kilka godzin spać. W tym czasie Jadzia porządkowała obejście, zajmowała się zwierzętami, spuszczała biednego psa z łańcucha, żeby choć w tym krótkim czasie zaznał swobody i po zrobieniu wszystkich ważnych rzeczy, wyciągała ukryte w drewutni smakołyki dla Laluni i udawała się do starej, zniszczonej ogrodowej altanki. Świadoma zbliżającego się kociego rozwiązania, przygotowała swojej kochanej kruszynce miejsce, w którym kotka spokojnie urodzi. Obowiązkowy karton, stare ręczniki jako posłanie, wydzielone miejsce do jedzenia i miseczki, dawno już były gotowe. Lalunia, kot mądry, a ponadto świadomy zachowań Lecha, doskonale wiedziała, że nie może urodzić w innym miejscu. Była córką i wnuczką jednego z wcześniej urzędujących tu kotów i strach przed Lechem otrzymała w genach.  Za altanką, w miejscu z którego doskonale widać dom, za to z domu go nie dojrzysz, stał stary bujany fotel. Siadała w nim przykryta chustą Jadzia, na kolana wskakiwała coraz cięższa i większa Lalunia i wśród szumu drzew, świergotu ptaków i popołudniowej ciszy dnia, rozmawiały o swoich ważnych, tylko im znanych sprawach. Jadzia kochała swoją Lalunię nad życie. Piękna, szylkretowa kotka, wypełniła sobą nieustanną tęsknotę Jadzi za córkami i wnuczętami. Serce Jadzi krwawiło z tęsknoty. Tyle lat minęło. Dostawała wprawdzie listy od córek, w których te szeroko rozpisywały się o ich życiu i swoich pociechach, z listami przychodziły też zdjęcia, ale nic nie było w stanie zastąpić uścisku, przytulenia, wycałowania za wszystkie czasy.

Kilka lat wcześniej otrzymała od córek niezwykły prezent. Kiedy zbliżały się jej urodziny, do drzwi zadzwonił kurier. Zdumiona Jadzia po otwarciu drzwi ujrzała wielką pakę i uśmiechniętego młodego człowieka, który postawił pakę pod drzwiami, upewnił się, że trafił właściwie, podsunął jej do podpisu jakieś papiery i żegnając się grzecznie, opuścił jej progi. Z kurierem przyjechał również jeden z przyjaciół Diany, jeszcze ze szkoły podstawowej, niejaki Krzysztof. Był mocno wzruszony, kiedy wyjaśniał starszej kobiecie, co się właśnie stało. Pudło zawierało w sobie komputer, a Krzysztof okazał się być człowiekiem, który ów komputer podłączy, uruchomi, a nade wszystko, pokaże Jadzi jak go obsługiwać. Osłupiała Jadzia i milcząco przyglądający się temu Lech, nie mogli uwierzyć w to co widzą. Kiedy Krzysztof skończył i uruchomił sprzęt, oczom Jadzi ukazała się uśmiechnięta i zapłakana twarz starszej córki.  – Mamo, mamo, mamusiu – wykrztusiła wzruszona Diana i nie była w stanie powiedzieć już nic więcej. Jadzia osłabła. Milcząca i blada jak ściana podeszła do monitora, objęła go ramionami i rozpłakała się  ze szczęścia. Krzysztof odsunął od komputera  zapłakaną kobietę, poprzestawiał coś i nagle oczom Jadzi ukazała się twarz jej młodszej córki. Jadzia z emocji zemdlała. Kiedy się ocknęła, nie wiedziała gdzie się znajduje. Dopiero po chwili dotarło do niej, że leży w obcym łóżku, obcym pokoju, a przy niej stoi milczący i zacięty Lech.  – Dzień dobry Pani Jadwigo,- usłyszała obcy głos. Czy wie Pani co się stało, gdzie Pani jest? -ciągnął ten sam, młody męski głos i nie czekając na odpowiedź dodał – Jest Pani w szpitalu, rozumie Pani?  Jest Pani w szpitalu, przeszła Pani zawał – słyszy mnie Pani? – natarczywość głosu kazała Jadzi spojrzeć bardziej przytomnie wokoło. Leżała na szpitalnym łóżku, w pokoju obok męża byłi również lekarz i pielęgniarka.  – Już wszystko jest dobrze, uratowaliśmy Panią, ale teraz proszę nic nie mówić, proszę leżeć i odpoczywać. I żadnych wzruszeń, żadnych emocji, spokój i odpoczynek, rozumiemy się? – Młody lekarz uśmiechnął się przyjaźnie od Jadzi, odwrócił na pięcie i zabierając ze sobą wciąż milczącego Lacha, wyszedł z sali.

Kiedy poczuła się na tyle dobrze żeby wrócić do domu, zmieszany Lech przysiadł na jej łóżku. Przejął się potężnie sytuacją i dotarło do niego,  jak bardzo jego żonie brakuje dzieci. Sam wyklął je dawno temu i nie zamierzał tego zmieniać. Po prostu w którymś momencie swojego życia uznał, że nie posiada dzieci i już do jego końca zdania nie zmienił. – Nie wyrzucę komputera i pozwolę Ci z niego korzystać kiedy wrócimy. Pamiętaj tylko o jednym – oglądaj sobie te osoby kiedy chcesz, byleby mnie przy tym nie było, rozumiesz? – pogłaskał ją nieporadnie po ręce i poszedł po wypis. Oniemiała Jadzia nie była w stanie uwierzyć w swe szczęście. Nie tylko nie wyrzucił komputera, o co podejrzewała go od momentu w którym dotarło do niej co się stało, ale też pozwolił używać. Przed Jadzią uchyliło się niebo. Krzysztof nauczył ją obsługi Skype i Jadzia stała się stałym, choć odległym bywalcem w domach córek. Częste rozmowy koiły w pewnym stopniu ból i czyniły samotność matki znośniejszą.

Przejęta Jadzia opowiadała właśnie Laluni, jakie ćwiczenia uprawia jej najstarsza wnuczka, kiedy zorientowała się, że z kotką coś się dzieje. Była niespokojna, wierciła się i do kobiety dotarło, że właśnie zaczyna rodzić. Sama siebie nie podejrzewając o taki wigor, poderwała się z fotela, co sił w nogach pobiegła z kotką do altanki i tam troskliwie i delikatnie włożyła Lalunię do kartonu. Świadoma, że jedyne co może teraz zrobić, to nie przeszkadzać, sprawdziła czy kotka jest bezpieczna i udała się w stronę domu. Zawołała psa, przypięła go do łańcucha obiecując serdecznie, że jutro znowu sobie pobiega i weszła do domu.

Minął już miesiąc od porodu. Lalunia urodziła przepiękną kocią czwórkę. Trzy dziewczynki i jednego chłopca. Dwie piękne panienki podobne były do mamy, trzecia dziewczynka i braciszek wdali się w biało-burego, dorodnego ojca, kota sąsiadów. Rodzina czuła się znakomicie, kocięta rosły w oczach i Jadzia zaczęła po cichutku szukać im nowych domów. Z wiadomych względów u niej zostać nie mogły. Któregoś dnia, kiedy udała się do mieszkającej na przeciwko sąsiadki, Zosi Nowakowej, minęła się w drzwiach z jej mężem, Witkiem. Uroczyście ubrany Witek z obowiązkową flaszką pod pachą, kierował się w stronę domu sołtysa. Po chwili Jadzia ujrzała własnego męża, równie odstawionego i zmierzającego w tę samą stronę. Wychodząca z domu Zosia uświadomiła ją, że sołtys bije świniaka i chłopy z połowy wsi udają się na wyprawiane z tej okazji przyjęcie.  Do ucieszonej Jadzi dotarło, że będzie mogła swobodnie porozmawiać na Skype z córkami, bo nie ma szans na to, żeby Lech wrócił do domu przed świtem. Załatwiła pospiesznie sprawę z Zosią, uzgodniły że Zosia popyta mieszkającej w mieście córki czy pomoże znaleźć kotom odpowiedzialny dom, poplotkowały chwilę i po niespełna godzinie Jadzia wróciła do domu. Zakrzątała się trochę, posprzątała pranie i usiadła do komputera. Szczęśliwa, że Lecha nie ma w domu, rozmawiała z dziećmi do późnej nocy. Tyle ważnych spraw, tyle drobiazgów było do omówienia, że skończyły nad ranem. Zmęczona dniem i wrażeniami po rozmowie z dziećmi, Jadzia zaspała. Obudził ją potworny ryk. Nieprzytomna zerwała się z łóżka, założyła kapcie i pospiesznie udała się w stronę źródła hałasu. Ryk wydał z siebie wracający do domu Lech, kiedy po przespaniu się w stodole sołtysa uznał, że wytrzeźwiał na tyle, żeby udać się do własnego, wygodnego łóżka.  Zbliżając się do drzwi, zobaczył przemykającą mu przed nosem Lalunię, dziwnie chudszą niż niedawno. Lech głupi nie był. Skojarzył fakty, zatrzęsło nim z wściekłości, wpadł do sieni, złapał jakąś reklamówkę z leżącej tam sterty setki innych i pognał za kotką. Lalunia w odwiecznym instynkcie matki broniącej swych młodych, rzuciła się na próbującego odebrać jej dzieci potwora. Nie miała szans.  Lech złapał po chwili cztery niewinne koty, wrzucił je do reklamówki i wyciągając  z szopy rower, pojechał nad pobliski staw. Trwało to chwilę. Tak krótką, że zszokowana Jadzia dotarła do starej altanki już po wszystkim. Rzuciła się z rozpaczy na ziemię i zawyła. Tyle czasu udawało się go oszukiwać, tak dobrze wszystko szło, maluchy miały dostać kochające domy, Lalunia miała zostać z nią, a teraz…..

W ciemnej altanie pojawił się promyczek słońca, jakby urągający szalejącej w duszy Jadzi burzy. Promyk rozświetlił posłanie, na którym już żaden kot nie będzie spał i przecierającej oczy zapłakanej kobiecie, błysnął wesolutko. Zdziwiona Jadzia przyglądnęła się uważnie. – Jakby koralik? – zaskoczona przestała na chwilę płakać. – Ale skąd tu koralik? – zdziwiła się jeszcze bardziej i wyciągnęła rękę. Spod sterty szmat wyszło biało-bure kocie maleństwo. Jadzia rozpoznała w nim córeczkę swojej Laluni. Promyk słońca oświetlił śpiącego malucha i odbił się w otwierających się, zaspanych oczkach. – Perełko moja maleńka – wyszeptała Jadzia. -Perełko, to cud, cud wielki że żyjesz, że nie spotkał Cię los Twojej mamy i rodzeństwa. Zrobię wszystko, słyszysz? Wszystko, żeby znaleźć Ci wspaniały dom  z dala od tego potwora. Nie pozwolę, nie dopuszczę do tego, przyrzekam Ci to – zacięta w sobie Jadzia zawinęła maluszka w jeden z ręczników, wstała, otarła łzy i udała się do Zosi.

-Ona nie może u mnie zostać – odezwała się twardo, kiedy zaskoczona wczesną porą Zosia otworzyła jej drzwi. – Nie ma już mojej Laluni, nie ma jej dzieci, została tylko ta jedna mała, ta Perełka. Musisz znaleźć jej dom, rozumiesz Zosiu? – Musisz , obiecaj mi to. – Obiecuję – wstrząśnięta Zosia odebrała delikatnie Perełkę z rąk Jadzi. – Obiecuję, że ten kotek będzie szczęśliwy – dodała i z oczyma pełnymi łez zamknęła za Jadzią drzwi.

Cdn…

Wasz Kubuś


Rozmowy z Kotem

Dodaj komentarz