Nie, nie, nie-myślała rozpaczliwie Mame, patrząc na zmieniającego opatrunek na nodze Tate. -Ja tego dłużej nie wytrzymam, nie mogę patrzeć na to, co ten paranoiczny hipochondryk robi. Przez ostatnie dwa dni, ze względu na jego nogę, siedzieli tatowym rodzicom na głowie i doprowadzali nogę do stanu używalności. Ci ostatni nie mieli nic przeciwko, babcia miała dla kogo gotować i piec różne pyszne ciasta, a dziadek zyskał profesjonalną i fachową pomoc w nauce dopiero co odkrytego internetu. Po pełnym emocji dniu i nalocie na teściów, Mame interesował tylko odpoczynek po zafundowanych jej przez Tate emocjach. Pławiła się w luksusach posiadania fajnej teściowej z którą można sobie do woli poplotkować i która to posiadała przyjemną dla Mame zaletę darcia łacha z własnego syna. Ciepłe, podawane pod nos posiłki oraz miłe poczucie, iż o nic nie trzeba się martwić, wypełniały Mame przez całe dwa dni. Po oplotkowaniu najważniejszych spraw i najedzeniu się po migdałki babcinych placków, Mame zaczęło się nudzić.
Niewątpliwy udział w wypełniającej ją chęci działania, miał jak zwykle Tate. Człowiek spokojny i metodyczny, zabierający się do wszelkich działań z góry określonymi ustaleniami. Tate wstawał rano, ubierał się, przygotowywał świeży okład na nogę, kładł był go na wcześniej podstawionym krzesełku i powoli, dokładnie rozwijał bandaż przy równoczesnym, równie dokładnym zwijaniu trzymanego w rękach drugiego końca. Ów pięknie zwinięty rulon odkładał starannie na wolne miejsce na krzesełku. Ściągał stary okład, wnikliwie, niczym Jaques Cousteau podwodne głębiny badał swoją kostkę wzrokiem znawcy, na kilka sekund zamierał w przyjętej pozycji badacza, po czym cały proces odwijania przemieniał w równie staranne zawijanie. Stwierdziwszy z zadowoleniem iż opuchlizna zmalała o jakieś trzy milimetry, brał do ręki nowy okład, z precyzją godną Kapitana Wrony sadzającego na Okęciu pełny pasażerów samolot bez podwozia kładł go powolnym, acz stanowczym ruchem na nogę, po czym, stwierdziwszy z zadowoleniem, że leży tak jak chciał go położyć, brał do ręki zwinięty przed chwilą bandaż i rozpoczynał inną, niezmiernie precyzyjną robotę, polegającą na zawijaniu nim uszkodzonej nogi. Raz po razie, z prawa do lewa i na przemian górą, dołem a jak się dało to i bokiem, ciasno ale nie za bardzo taśma bandaża, niczym ramię najbardziej precyzyjnego na świecie robota wyznaczającego prostą absolutną okalała tatową kończynę. Po skończeniu tej jakże precyzyjnej roboty, porządny Tate zakładał skarpetkę oraz kapciuszka i wyjątkowo z siebie kontent sprzątał po przeprowadzonej przed chwilą operacji. Z uśmiechem i w poczuciu dobrze wykonanej pracy, po jakiś dziesięciu minutach od jej rozpoczęcia, odwracał się do siedzącej przy stoliku w przeraźliwym milczeniu i z zaciśniętymi ustami Mame i zadowolonym z siebie oraz życia głosem pytał – Jemy coś?
Wybuchowa oraz nieposkromiona natura Mame pozwalała jej przeczekać w miarę cierpliwie dwie z owych dziesięciu minut mężowskiej operacji. Znając go na wylot i wiedząc jak to będzie wyglądało, wytrzymywała do, mniej więcej, całkowitego ubrania się przez niego. Po upływie tego czasu najczęściej eksplodowała. Tym razem było inaczej. Miała w pracy bardzo trudny czas i związany z tym stres powodował, iż sama doszła do mało budującego wniosku. Nieprzyjemność polegała na tym, że w jej głowie zalęgła się jedna wstrętna myśl i za diabły nie chciała jej opuścić. Z początku niewyraźna, ale już na tyle uparta że nie dało się zarazy pozbyć, świdrowała maminą głowę, latała wokoło natarczywie i nachalnie niczym komar na kacu, aż w pewnym momencie przybrała postać słów. Namolnych tak bardzo, że obawiająca się zakrztuszenia Mame musiała je w końcu wypowiedzieć. Wypowiedź miała formę cichego mruknięcia, wypuszczonego z ust w całkowitej samotności i brzmiała mniej więcej tak – Chyba trochę nerwowa jestem, wypadałoby coś z tym zrobić. Tabletką na owo uspokojenie miała być właśnie , wiadomo jak zakończona wyprawa na grzyby. Podziękowania wrednemu losowi za wyjątkowo spokojne grzybobranie składała kilkukrotnie ze zgrzytającymi ze złości zębami. Rozpusta na przyjaznym łonie teściowej też nie mogła trwać wiecznie i Mame zachciało się przeżycia bezpiecznie łagodnej, bez żadnych stresujących okoliczności i wręcz nudnej przygody. Przeczekanie w ciszy z bulgoczącym w duszy gejzerem mężowskich zmagań z kończyną nie było dobrym pomysłem. Na zewnątrz może i był prezentowany spokój, ale to środek miał być spokojny, a gejzer, wiadomo, do tej kategorii się nie zalicza. Mame doszła do wniosku, że potrzebuje się wyrwać z domu. Sama. Tylko ona i świat. Istnieje wtedy szansa, że dojdzie ze sobą do porozumienia, przemyśli kilka spraw i mając pewność że sama siebie do szału nie doprowadzi i być może osiągnie wyjściowy do uspokojenia się pułap.
Z miłym poczuciem znalezienia sobie spokojnego do zrealizowania celu, przy kawie i z niebiańsko pyszną szarlotką Mame odpaliła laptop i jedną ze swoich ulubionych stron, mianowicie mapy. Pożerając, jak gdyby od tygodnia nic nie miała w ustach szarlotkę, przeplatając pitą łyczkami kawą, przeszukiwała okoliczne atrakcje. Każda miała swoje uroki i z każdej chciała skorzystać. Wybredna Mame miała jednak swoje wymagania. Nie mogło to być za daleko, ale też nie za blisko, nie za wysoko,ale jaskinie odpadają, odludzie nie wchodziło w grę, a przede wszystkim musiała to być atrakcja, którą w każdej chwili można było by przerwać i szybko wrócić do unieruchomionego Tate z takim zapasem sił, żeby mu jeszcze wypomnieć, że on tu leży, a ona musi sama latać i wszystko nosić. Jeden kawałek szarlotki nie przyniósł natchnienia, a że każda wymówka do zjedzenia kolejnego kawałka jest dobra, oderwała się na chwilę od poszukiwań, poleciała do kuchni po następną porcję z lubością wpakowała słuszną porcję do ust i szukała dalej. Wzrok przykuły jej okolice Szklarskiej Poręby. Jak już wspominałem, Mame nie lubi wysokości, a Szklarska według niej składa się tylko i wyłącznie z górek. Wszystkie powierzchnie płaskie wyparowały, są tylko uciążliwe podejścia, a jeżeli zdarzą się jakieś zejścia, to też wysoce męczące. Szklarska zdecydowanie odpada. Jakkolwiek urokliwa by nie była, Mame zwiedza ją tylko i wyłącznie nie wysiadając z samochodu. W pobliżu jednakże, znajduje się bardzo obiecująca ruina zamku Chojnik. Mame uwielbia latać z aparatem po różnego rodzaju gruzowiskach i innych zapomnianych przez ludzi a błagających o renowację pięknych w latach swej świetności pałacach i zamkach. Szczególnie jej wyobraźnię poruszają zbrojownie. Z lubością wyobraża sobie te piękne armaty, te buzdygany i innego rodzaju miecze, topory i włócznie, o kuszach nie wspominając. Ponieważ Chojnik był kiedyś zamkiem i to z ciekawą historią, wybór padł na niego. Następnego dnia rano, po zrobieniu sobie prowiantu, przygotowania picia oraz naładowaniu baterii w telefonie i aparacie podekscytowana Mame ruszyła w drogę.
Wśród licznych obaw znającego ją lepiej niż sama siebie Tate, wśród powątpiewających w powodzenie i sens wyprawy uwag teściowej, gnana obietnicą przygody Mame wyruszyła jednak zdobywać szczyty. Ponieważ regułą wpisaną w swój życiorys posiada fakt, że zawsze o czymś zapomni lub coś przeoczy, nie było dla niej zaskoczeniem, że i tym razem coś nie wypali. Jak się długo, długo później okazało, przeoczenie przybrało kompletny brak orientacji na temat wysokości na której znajduje się czekający na zdobycie zamek, oraz, co chyba dla Mame ważniejsze, jaki jest kąt nachylenia prowadzącego na szczyt czarnego szlaku…
Cdn…
Wasz Kubuś