-Mam syna, mam syna! – darł się nieprzytomny ze szczęścia Andrzej Kowalczykowski, miejscowy wierchuszka. Pędził szpitalnym korytarzem ściskając każdą napotkaną osobę. – Mam syna, mam syna, – niosło się wśród korytarzy, zakamarków i sal z kobietami oczekującymi na własne rozwiązanie, jak i szczęśliwymi, zmęczonymi porodem młodymi matkami, które prezentowały sobą wyjątkowo sprzeczne doznania.
Z jednej strony , szczęśliwe nad życie, że ich wyczekiwany cud jest na świecie, z drugiej, poznające właśnie tajniki macierzyństwa i rozpaczliwe pragnące snu. Znajdujący się w różnym stanie skupienia inni mężczyźni, patrzyli na gnanego szczęściem Andrzeja z politowaniem. Ich kobiety, rozkapryszone własnym sumptem oraz zmęczone ostatnimi dniami przed porodem, o samym porodzie nie wspominając, doprowadzały ich, szczerze mówiąc do szewskiej pasji. Te jęki, te wykluczające się i sprzeczne żądania w kwestii wszystkiego. A to spuchnięte nózie masuj, a to po pleckach podrap, podaj soczek, nie nie soczek, herbatkę, soczek jest słodki a cukier dziecku zaszkodzi, zapewniaj o swojej nieustannej miłości, uwielbieniu i oddaniu… Współczucie przemieszane z lekką satysfakcją na widok ulgi faceta będącego w naiwnym przekonaniu, że świat leży u jego stóp, pozostała w ich sercach na długo po tym, jak lecący na złamanie karku świeżo upieczony ojciec, dawno już zniknął za rogiem.
Andrzeja przepełniała niczym nie zmącona radość. Nareszcie! Jest syn! Następna pozycja z listy ” jak stać się prawdziwym mężczyzną” załatwiona. Dom jest, drzewa w ogrodzie są, teraz jeszcze doszedł syn. Tryumf niósł Andrzeja na swych skrzydłach. Jedynak, rozpieszczony przez mamusię, przekonany o swojej wielkości buc, zawadiaka i cham, gnał niczym głodny tygrys w stronę gazeli. Wszystko w życiu miał, wszystko dostawał pod nos, a troskliwa mamusia usuwała mu spod nóg każdą troskę, każdy, nawet najmniejszy a często wyimaginowany problem. Andrzej dzieckiem szczęśliwym miał być i basta. Dzieciństwo spędził w rodzinnej posiadłości pod Częstochową. Jedyny syn lokalnych nowobogackich z aspiracjami do, co najmniej , właścicieli ziemskich, chował się jak książątko. Mamusia, wysoka, postawna Pani Barbara , przez przyjaciół zwana Basieńką, twarda kobieta o jeszcze twardszym sercu, zaniedbywana i, co tu dużo mówić, wiecznie zdradzana przez jurnego męża, którego jedynym celem w życiu było zapłodnienie jak największej ilości kobiet, skierowała wszystkie swe uczucia w stronę syna. Działaniem swym, na jej rzecz oddajmy – nieświadomym, wychowała życiową lebiegę, nie liczącą się z nikim i nie mającą pojęcia o prawdziwym życiu. O problemach i przeciwnościach losu nie wspominając. Andrzejek szkoły ukończył dzięki pieniądzom rodziców, otrzymał w prezencie za ich ukończenie, piękny, profesjonalnie wyposażony warsztat samochodowy i dumny, blady oraz przekonany o swojej mocy władcy świata, wkroczył dziarskim krokiem w dorosłe życie. Krok nie był zbytnio imponujący. Andrzejek przeprowadził się bowiem na drugi koniec rodzicielskiej posiadłości, której wartość rynkową podbijało doskonałe umiejscowienie. Leżący na uboczu wsi okazały dom, stał bowiem na rozległej, czterohektarowej działce, której jeden koniec ciągnął się słuszny kawałek wzdłuż drogi wewnątrz wsi, drugi zaś, nie mniej imponujący, sąsiadował z drogą krajową nr 91. Mamusia wybudowała mu przy tej wielce ruchliwej trasie dom, postawiła, w słusznym przekonaniu że taki interes skazany jest na sukces, wspomniany wcześniej warsztat i zadowolony z szumnego wejścia w dorosłość Andrzejek, oddał się trudom prowadzenia własnej działalności zarobkowej. Po dwóch miesiącach , udawszy się na uroczysty obiad do rodziców, wspomniał coś o przejściowych problemach i związaną z nimi bezsennością. Matka pokiwała ze zdziwieniem głową. Nie spodziewała się jakichkolwiek problemów. Biznes był dochodowy, coraz więcej ludzi posiadało nie jedno, a już i dwa auta, lokalizacja przy trasie to marzenie wielu, więc w czym rzecz? Czy mogła się aż tak pomylić w wyborze zawodu dla syna? Andrzejek pokręcił się niepewnie, powiercił na zajmowanym krześle w sposób przywodzący na myśl zamieszkały przez owsiki odbyt i wielce niechętnie wydusił z siebie informację. – Dostałam pismo od księgowej – wymamrotał, wpychając sobie w usta ukochany makowiec. – Ona chce ode mnie jakiś pieniędzy, ale nie rozumiem za co – przełknął głośno wielki kawałek ciasta i sięgnął po następny. – Z tego co mama mówiła, to ona miała mi pomagać. Nie rozumiem dlaczego każe mi za coś płacić – irytacja na domagającą się odprowadzenia składek na rzecz ZUS-u księgową, nie pozbawiła go jednak apetytu. Z ciastem w dłoni pobiegł do drzwi wejściowych, z ukrytej w ścianie ogromnej szafy wyciągnął kurtkę, wyjął z wewnętrznej kieszeni zmiętolony papier i wrócił do salonu. Podał matce strzępy pisma, nalał sobie whiskey i z kolejnym kawałkiem ciasta rozłożył na fotelu. – Proszę – powiedział z pełnymi ustami. – Proszę, niech mama zobaczy jak ona mnie nęka, niech mama coś z tym zrobi – głosem pięciolatka pozbawionego właśnie zabranej innemu dziecku zabawki, wymamrotał w stronę rodzicielki. Matka w milczeniu wzięła wymięty przez pięć ząbkujących żyraf papier, nie bez obrzydzenia rozwinęła i zaczęła czytać. Zła w pierwszej chwili na księgową, nomen omen starą znajomą, że targa głowę jej chłopca jakimiś problemami, które to ona miała rozwiązywać, po przeczytaniu zmieniła zdanie. Pani Tosia, księgowa z krwi i kości , nie rzucała Andrzejkowi kłód pod nogi. Wręcz przeciwnie. Winna dozgonną przyjaźń swojej Basieńce, nieba była gotowa jej synowi przychylić.
W przeciwieństwie do beztroskiego potomka, Barbara znała życie i doskonale radziła sobie z prowadzeniem interesów. Jeszcze raz pokiwała głową, odepchnęła od siebie nagłą i wysoce niepożądaną myśl, że jej synek, Andrzejek najwspanialszy, to leń śmierdzący i bumelant. Wstała wielce energicznie, poprawiła tlenioną grzywę i wydała dyspozycje. – Nie martw się synku, Andrzejku mój ukochany, już nikt nie będzie zaprzątał Ci głowy takimi sprawami. Musimy znaleźć Ci żonę. Ona zajmie się domem i rachunkami, a Ty synku, będziesz sobie spokojnie pracował – wydała ten krótki acz wymowny dekret, nie bez ulgi odłożyła żyrafi gryzaczek i udała się do kuchni.
Andrzejkiem z lekka wstrząsnęło. Do tej pory matka za wszytko płaciła, o nic nie pytała i co najważniejsze, przymykała oczy na jego erotyczne ekscesy. Żona? – zdziwił się nieprzyjemnie. – Po ki diabeł mi żona? Tyle kobiet na tym świecie, pomyślał i twarz mu się rozjaśniła na wspomnienie młodziutkich i chętnych na niezobowiązujące romanse dziewczyn, poznanych w nocnych klubach pobliskiej Częstochowy. – i co ja z nią będę robił? – stropił się poważnie, ze zmartwienia zjadł ostatni kawałek makowca i rozkładając na wyjątkowo wygodnej kanapie, zapadł w poobiednią drzemkę.
Dwa miesiące później Pani Barbara dała na zapowiedzi. Wyjaśniła sprawę z księgową, zapłaciła zaległości syna i wbrew jego woli, która okazała się silna do pierwszej nieudanej transakcji kartą z powodu braku środków, znalazła mu żonę. Młodą, energiczną Żanetę, córkę znajomych z Rybnika. Żaneta miała aspiracje sięgające znalezieniu dobrej partii na męża, pławieniu się w luksusie i posiadaniu dziecka. O ile dwa pierwsze powody były jak najbardziej zrozumiałe, o tyle dziecko budziło lekkie zdziwienie. Rozsądna dziewczyna chętnie wyjaśniała, że mąż zawsze może ją rzucić, a dziecko wraz z alimentami sąd i tak w większości przypadków przyznaje matce, więc dziecko w postaci polisy na życie musi być.
Cudownie dobrana ta para, stanęła pewnego pięknego październikowego dnia przed ołtarzem. Licznie zaproszeni goście nie zmieścili się do kościoła, niewielkiej i urokliwej budowli gdzieś, gdzie nawet psy nie szczekają i oblegli go niczym Szwedzi Jasną Górę. Żaneta nie chciała ślubu w rodzinnym Rybniku i autokary z weselnymi gośćmi jechały z mozołem po wiejskich drogach w jakimś zapomnianym przez ludzi miejscu. Maleńka wioseczka z jeszcze mniejszym kościołem była miejscem, z którego pochodził ukochany dziadek dziewczyny i z tego właśnie względu wybrała je na własny ślub. Kazanie wygłoszone przez księdza wywołało taką ciszę, że nawet krowy na pobliskim pastwisku bały się muczeć ze zdziwienia. Dwoje młodych ludzi, pięknie ubranych, w na bogato, ale o dziwo z klasą przystrojonym kościele, słuchało przez piętnaście minut informacji, których udziela się parom małżeńskim podczas mediacji przed rozwodem. Problem, wina, grzech i cierpienie, płynęły wartkim strumieniem z ust najwyraźniej zachwyconego sobą kapłana. Każda uroczystość , nawet najbardziej absurdalna, ma na szczęście jakiś koniec. Ta akurat zakończyła się wyjątkowo pięknym, hucznym i długim weseliskiem. Barbara nie żałowała pieniędzy jedynakowi, rodzice Żanety sroce spod ogona też nie wypadli i pięciuset gości jadło, piło i bawiło się przez trzy dni.
Rok później Andrzej, nieświadom niczego, a w szczególności zmian, które właśnie zaszły w jego życiu, wypadł był z porodówki z okrzykiem radości i tryumfu, stawiającym cały szpital na nogi.
KILKA LAT PÓŹNIEJ
Na cały las padł blady strach. W spokojnej dotąd siedzibie leśnych rodzin, pojawiło się samo zło. Zło przyjęło postać zamaskowanych dwunogów ze strzelbami i innymi strasznymi rzeczami, którymi bez litości zaczęli wybijać całe rodziny. Ich łupem padały przepiękne młode jelonki, które beztrosko oddaliły się od rodziców, trzy lisie rodziny i dwie lochy, które jak lwice rzuciły się do obrony swoich słodkich, pasiasto umaszczonych warchlaków. Rada zwierząt zebrała się przy strumieniu, miejscu neutralnym, gdzie każdy gatunek bez obaw o swoje życie, mógł czerpać z życiodajnego źródła i postanowiła coś z tym zrobić. Uradzili zatem, że wszystkie młode trzymają się blisko rodziców, nie zapuszczają się na samodzielne wyprawy daleko od domu, samotne wyjścia są niewskazane, a wizyty w pobliżu ludzkich siedzib są wyjątkowo niebezpieczne i należy ich unikać. Zaangażowano ptaki do patrolowania z powietrza, a kuny, lisy i zające na ziemi. Las postanowił się bronić.
Wzmożony ruch kłusowników nie uszedł uwagi panu Pawłowi, młodemu gajowemu, który ukończywszy z wyróżnieniem Uniwersytet Rolniczy w Krakowie, rzucił w diabły hałaśliwie i zanieczyszczone miasto, na rzecz pracy w leśniczówce stryja, do której wyjechał z jeszcze ciepłym dyplomem. Pan Antoni, leśniczy z powołania, chętnie przyjął pod swoje skrzydła młodego, chętnego do pracy chłopaka. Nauczył go wszystkiego, co sam potrafił i z czasem coraz częściej zawierzał jego intuicji. Któregoś wieczoru, gdy Paweł wrócił w milczeniu do leśniczówki, niosąc w wielkim worze znalezione przy zwierzęcych przesmykach wnyki na sarny i lisy, pan Antoni pokiwał smętnie głową, chwycił za telefon i zadzwonił do swojego szefa. Po drugiej stronie słuchawki nadleśniczy, pan Michał, w milczeniu słuchał relacji swojego podwładnego , a zarazem, prywatnie, brata ciotecznego. Obaj panowie, ze względu na zajmowane stanowiska, posiadali uprawnienia strażników leśnych, a co za tym idzie, mieli prawo legitymować podejrzanie zachowujących się w lesie ludzi, a nawet, w wyjątkowych przypadkach, zastosować środki przymusu bezpośredniego. Ludzkim językiem mówiąc, złapać, trzymać i nie puszczać. Odstawić we właściwe dla złoczyńcy miejsce i wrócić do do pracy. -Wiesz Antoś, – odezwał się w końcu nadleśniczy Michał. – Widziałem w życiu różne sidła zastawiane na zwierzęta, spotkałem wielu kłusowników na swojej drodze. Ale tak bezwzględnych morderców, to jeszcze nigdy. Sam wiesz, co ja Ci będę opowiadał….. – Pan Antoni w milczeniu i z rozgoryczeniem pokiwał głową. Bestialskie praktyki kłusowników nie wymagały komentarza. Obaj panowie nie mieli zwyczaju płakać nad rozlanym mlekiem. Ich rolą było pilnowanie , by wbrew najszczerszym chęciom, mleko pozostało w garnku. Długa rozmowa obu leśnych ludzi zaowocowała zwiększonymi patrolami w lesie, wzmożonym wyszukiwaniem zastawianych pułapek, w efekcie czego z ilości drutu z zarekwirowanych sideł można by postawić nowy mur berliński. Kłusownicy wydali wojnę zwierzętom, ale te nie były całkowicie bezbronne. Nie wiedząc o tym, posiadały swoich obrońców, którzy za wszelką cenę postanowili pozbyć się z lasu morderców.
-Co…to…jest… – słabym z doznanego właśnie szoku głosem odezwał się po pięciu minutach kamiennej ciszy, Andrzej. Wrócił już z tryumfalnego biegu wokół szpitala i ochłonął na tyle, żeby w końcu ujrzeć efekt swoich, nie bez przyjemności czynionych w tym kierunku starań. Spocony, z lepiącymi się do czoła włosami, wpadł na salę w której po ciężkim i długim porodzie odpoczywała Żaneta, z wyciągniętymi rękoma rzucił się w stronę , nie wiedzieć czemu, niepewnie uśmiechającej się małżonki, by wziąć upragnionego syna w ramiona i ….. Zatrzymał się tak gwałtownie, jakby zderzył się z niewidzialną ścianą. Przez chwilę sprawiał wrażenie pływającego na sucho stylem motylkowo -nieskoordynowanym oszołoma, machając gwałtownie rękoma i próbując złapać równowagę. Żaneta zagryzła wargi. Z jednej strony już kochała to maleństwo nad życie, z drugiej plan z polisą ubezpieczeniową mocno zachwiał się w posadach. Andrzeja mina nie pozostawiała złudzeń. Będzie ciężko. – Co. To. Jest? – ciął powietrze ,niczym laser galaretkę, Andrzej. – Gdzie jest mój syn, co tu się do cholery dzieje? – emocje zaczynały brać górę i ton głosu przybrał na sile. – Gdzie mój syn???!! – wydarł się zszokowany. – Andrzejku, – słodko niepewnym głosem odezwała się Żaneta. – Zobacz, to jest nasz synek, nasze szczęście, nasze cudowne maleństwo, Twój wymarzony Jasio – dodała, i wyciągnęła w stronę męża zawinięty w niebieski kocyk kokon. -To?? -ryczał niczym przegrywający właśnie w pokera ostatnie pastwisko, bawół. – To coś, ten mongoł ma być MOIM synem??!! -Co Ci do głowy strzeliło kobieto?? Z kim się puściłaś, przyznaj się, z kim zdziro zrobiłaś tego potwora, czyje brudne macki oblepiały Cię w ukryciu, że teraz śmiesz pokazywać mi to coś jako moje dziecko??!! – Szmato, co powie moja biedna mama kiedy to zobaczy?? – osłabły z emocji Andrzej rzucił się w stronę żony. W Żanecie zadziałały dwie siły. Jedna, wynikająca z charakteru i wychowania, druga, potężniejsza od wszystkich mocy świata. Instynkt matki. Zwinięta tak, że aż zbielała pięść, wylądowała na podbródku Andrzeja. W zapadłej momentalnie ciszy, rozległ się trzask i z ust zaskoczonego mężczyzny, wyskoczyły z wielką siłą dwa zęby. Znieruchomiał. Z szeroko otwartymi z zaskoczenia ustami, z którym wartkim strumieniem płynęła smużka krwi, patrzył jak jego żona, wciąż trzymając kokon z dzieckiem w ręku, strząsa lewą dłoń z grymasem bólu na twarzy. – Z Tobą -odpowiedziała mu lodowatym głosem. – Z Tobą się puściłam, a opinia Twojej matki mnie nie interesuje – niepewność związana z obawą, jak na ich dziecko zareaguje mąż, przemieniła się w granitowe postanowienie, że nie pozwoli, żeby jej synkowi stała się jakaś krzywda. Odetchnęła głęboko. Odwróciła się od znokautowanego męża, poprawiła w ramionach kokon i usiadła na łóżku. Mały Jasio zakwilił i po chwili w jego maleńkiej buzi wylądował najlepszy smoczek na świecie. Jasio przyssał się do matczynej piersi i zaczął ssać. Żaneta z czułością obserwowała synka. Maleńka buźka chłopczyka wyrażała spokój i zadowolenie. Ssał, nieświadom wzbudzonych przez siebie emocji. Charakterystyczne dla wszystkich zainteresowanych pojawieniem się małego dziecka w rodzinie sprawdzanie i porównywanie, do którego z rodziców maluch jest podobny, w przypadku Jasia traciło na znaczeniu. Jasio był podobny do kogoś, ale nie byli to jego rodzice. Jasio był podobny do ludzi z zespołem Downa, ponieważ Jasio się z nim urodził.
Cdn…
Wasz Kubuś