Maleńka szara kuleczka wierciła się w dłoniach Mame, kiedy ta dotarła w końcu do domu szwagierki. Ruchliwy i ciekawski kociak roztopił jej serce lepiej niż Gesslerowa klarowane masło. Nieważne kto go weźmie, ja i tak będę pierwsza, przyszła jej do głowy myśl, która w przyszłości będzie targać wątrobę Joanny, gdyż Mame nie pozwoli jej o tym zapomnieć. Szczególnie w momentach, kiedy wedle jej oceny skąpa matka będzie reglamentować zdjęcia malucha. Czyli często. Na razie jednak czekała ich droga do Wrocławia i wizyta u weta na podstawowe badania. Powiadomiona o wszystkim Ewa dostała amoku i zaparła się, że zarezerwowany czy nie, kociak musi być przebadany i dopiero wtedy może ruszać w świat. Umieszczony w kontenerku w piernatach przewyższających te od księżniczki z odleżynami po groszku, przypięty pasami na honorowym miejscu pasażera, zajęty gryzieniem zabranych przez Mame chrupek, szary kociak ruszył w swoją pierwszą podróż.
-Lubisz Kazika? – spytała Mame ruszając spod bloku szwagierki. – Mam nadzieję, bo w opcji jest jeszcze Tina i Aretha, ale Arethę włączę wtedy kiedy stwierdzisz że nie lubisz jeździć samochodem. Nikt się tak cudownie jak ona nie darł i zapewniam Cię, że Ty też nie podołasz. W razie czego dam głośniej – prowadzony przez Mame monolog nie robił na kocie żadnego wrażenia. Rozglądnął się ciekawie po swoim tymczasowym lokum, zaaprobował wystrój wnętrza oraz miękkość podłoża i zabrał za jedzenie. Mame odpaliła ” Tatę Kazika” i przy dźwiękach Baranka oraz Marianny z każdym kilometrem zbliżała się do Wrocławia. Następny ranek był miał być bardzo intensywny.
Kubuś i ferajna powitali nowe kocię z mieszanymi uczuciami. Za małe toto żeby pogonić, za małe żeby się z tym bawić. Właściwie na wszystko za małe. Jedyne co z tym można zrobić, to omijać i poczekać. Mame wiedziała że tak będzie. Z jej obserwacji wynika, że nowo narodzone kociaki mają wśród stada swoisty okres próbny, niczym nowo zatrudnieni pracownicy. Przez trzy pierwsze miesiące życia mogą sobie na wszystko pozwalać a starsze osobniki z podziwu godną cierpliwością czekają aż rzeczony gówniak dorośnie i będą miały pewność że przeżyje. Wtedy przystąpią do żmudnego i trudnego procesu zwanego wychowywaniem. Tylko i wyłączenie od osobnika zależy ile to będzie trwało i z jaką intensywnością. Koty to jednakże mądre stworzenia i w większości przypadków nauka idzie im szybko i sprawnie. Idąc tym tokiem rozumowania, wszystkie koty w domu omijały grzdyla szerokim łukiem żeby się niepotrzebnie nie denerwować i jakoś te trzy miesiące przetrwać. Nie miały wszak pewności, jak długo będzie z nimi mieszkał. Na szczęście dla wszystkich, skończyło się na trzech dniach. Po wizycie u weta, zrobieniu wszystkich badań i stwierdzeniu że to na pewno chłopak i ma około sześciu tygodni, mógł wyruszyć w swoją drugą, najważniejszą w życiu podróż. Do swojego domu, do przebierającej ze zniecierpliwienia nóżkami matki Joanny, Tosi i Zuzy, oraz do jeszcze jednego, bardzo ważnego członka tej rodziny z którym to w przyszłości będzie miał sporo do czynienia. W nowym domu czekała na niego również babcia.
Gorąca linia pomiędzy Mame a Joanną rozgrzana była do czerwoności. Plan przewiezienia go do Słupska opracowany w najdrobniejszych szczegółach, obejmował też pozostawienie w niewiedzy co do daty wyprawy, dwóch pozostałych ciotek. – Nie ma mowy -stanowczo i kategorycznie oświadczyła Mame. Jedna niezmotoryzowana nawiedziona, nie mająca jakiegokolwiek pojęcia o zależności pomiędzy czasem a odległością co pięć minut będzie się dopytywać gdzie jesteśmy, jak długo jeszcze, o której będziemy i dlaczego tak późno. W międzyczasie zasiądzie do komputera, odkryje internetowe mapy i będzie próbowała znaleźć na bank lepszą, krótszą i zdecydowanie szybszą drogę niż obrana przez Mame i Tate. W efekcie pojawić się mogą opcje przez Kraków, Częstochowę, Gdańsk, czy inny Szczecin. Wszak dwa ostatnie miasta leżą nad morzem jako i Słupsk leży, więc dlaczego tamtędy nie? Sam widok trasy przez leżący nad morzem Szczecin, do równie blisko morskiego brzegu położonego Słupska uruchamiał u Mame mimowolne skurcze mięśni żuchwy. Jakiekolwiek ziarna obecne w tym czasie w jej ustach wyszłyby z nich pod postacią idealnie zmielonego pyłu. Druga gwiazda, co prawda zmotoryzowana acz niecierpliwa, dla odmiany z częstotliwością co dziesięć minut, będzie żądała relacji z drogi, zdjęć małego, na podstawie których stwierdzi że kotek ma za ciasno, zbyt obszernie, słońce świeci pod złym kątem i ma za ciemno, słońce świeci pod dobrym kątem ale zbyt intensywnie, kuweta jest za mała, za duża, ustawiona w złym miejscu….. Na samą myśl o tych przyjemnościach Mame wkraczała na niebezpieczny, około zawałowy grunt. – Im mniej będą wiedziały, tym lepszą będziemy mieli drogę, a już na pewno bezpieczniejszą – powiedziała do Joanny kiedy zastanawiały się czy mówić coś ciotkom, czy narazić się na ewentualne fochy i zgrzytanie zębów. Mame beztrosko uznała, że jak je stać na nowe to niech sobie zgrzytają, a do fochów jest przyzwyczajona i jej nie ruszają. Nie dowiedzą się wcześniej i koniec. Mame będzie prowadzić w tamtą stronę i zamierza mieć w tym celu jasny umysł. Z powrotem będzie zamroczony pochlipywaniem i ewentualne pretensje pominiętych ciotek brutalnie i najzwyczajniej w świcie oleje. Same korzyści.
Z samego rana w sobotę zapakowali odpowiednio przygotowaną lektykę z cennym pasażerem w środku i ruszyli drogą na Poznań. Jak na zamówienie objawił im się na drogę piękny, słoneczny a co najważniejsze nie upalny dzień. Początek sierpnia potrafi wyczyniać w tym kraju równie dziwne co zaskakujące szopki z pogodą, ale w tym akurat dniu stanął na wysokości zadania. Oprawę podróży mieli taką, jakiej ze świecą szukać. Ze względu na mikro rozmiar kociaka, nie zdecydowali się na zabawę z klatką, a takie zagospodarowanie kontenerka, żeby jak najbardziej zminimalizować kociakowi trudy podróży. Do największego jaki posiadali zapakowali użyte wcześniej piernaty, prowizoryczną, zrobioną z małego kartonika i odpowiednio zabezpieczoną kuwetę, pełno zabawek i zostało jeszcze miejsce na miskę oraz kota. Nie pozostawało nic, tylko jechać. Przed obwodnicą Poznania poczuli dość mocny smród. Jadąc przez chwilę w milczeniu zastanawiali się, każde z osobna, co to u diaska może być. – Gnojowicę wylali, czy co? – nie wytrzymała Mame. Co tak cuchnie? – zastanawiała się dalej już na głos, uchylając równocześnie okno i marszcząc nos. – Nie otwieraj! – odezwał się gwałtownie Tata. Jak to z dworu, to wszystko będzie w aucie – dodał, ale za późno. Nieprzyjemna woń rodem z nieopróżnianego szamba, rozlała się po wnętrzu. – Porzygam się – mruknęła Mame i w tym samym czasie za ich plecami rozległo się charakterystycznie i nie do pomylenia z niczym, szuranie żwirkiem, Młody, zdrowy i pełny po porannym obżarstwie koci organizm, wytrzęsiony ponad godzinną jazdą, postanowił wydalić z siebie porządną kupę. – Na litość matki natury, kocie, nie mogłeś strzelić tego klocka za Poznaniem, a nie przed? – Jęknęła Mame, pędząca właśnie obwodnicą Poznania. -Tu się nie ma gdzie zatrzymać, poczekałbyś może do Obornik, za nimi chciałam zrobić postój – Mamrotała pod nosem i na wpół oddechu, bo na cały było zbyt niebezpiecznie. – Coś Ty jadł? – ciągnęła, modląc się w duchu żeby na zjeździe z eski nie było korka. – To co mu dałaś – dla odmiany przytłumionym przez rękaw bluzy głosem odezwał się Tate. – Trudno – ciągnął. – Przynajmniej wiemy że to nie z zewnątrz, otwieramy na oścież i niech się przewieje. Po kilku minutach które wydawać by się mogły wiecznością, dwie rzeczy zakończyły się równocześnie. Wnętrze samochodu wróciło do normy i wjechali na starą jedenastkę. Stamtąd już rzut beretem do Obornik i szybki postój. Łyk kawy, bułeczka i w drogę. Joanna wprawdzie dzielnie nie przeszkadzała im w drodze i nie wysyłała żadnych wiadomości, ale ten miły stan rzeczy mógł się w każdej chwili skończyć. Przez dzielące ich niecałe dwieście pięćdziesiąt kilometrów, można już było wyczuć jej zniecierpliwienie. Dokończyli pospiesznie i ruszyli w dalszą drogę. Następny przystanek zaplanowany był za Szczecinkiem.
-Chodź go wyciągniemy, niech rozprostuje łapki – powiedziała Mame do Tate, zjeżdżając z trasy na leśny parking. Ja też z chęcią się przejdę – wyłączyła silnik i z ulgą wyłoniła się z samochodu. – O, moje kości – przeciągnęła się i ruszyła w stronę bagażnika. Napijemy się kawy i napiszę do Joanny że jeszcze sto kilometrów i może zacząć oddychać -uśmiechnęła się i wyciągnęła termos. Tate w tym czasie przygotował kocią miseczkę, nałożył do niej słusznej porcji i wyciągnął kota z kontenerka. Dłuższa przerwa wszystkim wyjdzie na dobre. – To chyba nie jest dobry pomysł – powiedział Tate, kiedy postawiony na trawie mały nie wyraził zainteresowania jedzeniem, za to wyjątkowo chętnie otaczającą go przyrodą. – On zaraz nam spieprzy – przeraził się nie na żarty Tate. – Ja go włożę z powrotem – dodał i pełen obaw co do rozwijanych przez młode kocie osobniki prędkości którym mogli z Mame nie sprostać i bezpiecznie odłożył go do kontenerka. Mame z aprobatą kiwała głową, niezdolna do powiedzenia czegokolwiek, gdyż właśnie wpakowała sobie wieki kęs bułki do ust. Odetchnęli z ulgą. Kotu zmiana się nie spodobała, co zaakcentował głośno, burcząc coś pod nosem. Mame wysłała informację do Joanny że jeszcze sto kilometrów i może już zacząć oddychać. Pokręcili się chwilę po parkingu i ruszyli w dalszą drogę. Następny przystanek – Słupsk.
Zaraz po podjęciu decyzji o adoptowaniu małego przez Joannę, wyskoczyła sprawa jego imienia. Sama Joanna, będąca jeszcze w ciężkim szoku po podjętej właśnie decyzji, nie miała do tego za bardzo głowy i skłaniała się ku neutralnemu na razie Juniorowi, w myśl zasady, że kiedy kociak zaprezentuje swój charakter, wtedy nada mu imię. Mame, z sobie tylko wiadomych powodów upierała się przy Dżejdżeju, a lubińska ciotka, z racji hodowanych na balkonie roznosicieli zarazy i robactwa, rodziną gołębi będących, upierała się donośnie przy Dżordżu. Po nestorze gołębiego rodu, właśnie Dżordżem zwanym. Katowicka ciotka skłaniała się ku każdej z opcji w zależności od tego, której z pozostałych ciotek zamierzała dopiec. Temat przewijał się długo oraz namiętnie i nikt jeszcze nie wiedział, że w przyszłości wszystkie te trzy imiona będą funkcjonowały. Jak na razie, dla matki był Juniorem. Niespodziewanym zaskoczeniem od losu i wyczekiwanym niecierpliwie od kliku dni. Nic innego nie miało teraz znaczenia. Przed czternastą ściskany w ręce przez cały czas telefon w końcu zadzwonił. Tate dał znać że podjeżdżają i Joannę poderwało. Oderwała się od punktu obserwacyjnego na balkonie, wpadła do przedpokoju zrzucając po drodze kapcie i wsuwając stopy w przygotowane wcześniej buty, wypadła jak burza z mieszkania. Tate nie zdążył odłożyć telefonu kiedy była już pod blokiem. Serce waliło jej jak oszalałe i z wrażenia nie byłą pewna czy zaprzestać oddychania do czasu wzięcia Juniora w objęcia, czy też wręcz przeciwnie, nabrać powietrza żeby je z siłą huraganu wypuścić z płuc. Nie zrażony sprzecznymi sygnałami mózg, podtrzymywał niezbędne funkcje życiowe niezdolnej chwilowo do racjonalnego myślenia właścicielki.
– Proszę, masz swoje dziecko – powiedziała Mame do stojącej na szpilkach i rozżarzonych węglach Joanny – Trzymaj – dodała i wręczyła jej uroczyście kontenerek z wiercącym się w środku kotem. Po Joannie ze szczęścia przebiegł dreszcz. Nie bardzo docierało do niej co się dzieje, w pewnej chwili poczuła tylko twardą rączkę od kontenerka, dotarło do niej że trochę to waży i na razie nie była zdolna do większego wysiłku umysłowego. Dzięki temu nie protestowała kiedy Mame zadysponowała ustawienie się do pamiątkowego zdjęcia, które natychmiast po zrobieniu zamierzała wysłać na grupie pozostającym w błogiej niewiedzy ciotkom i jeszcze szybszym wyłączeniu internetu. Cokolwiek by się nie działo w Katowicach i Lubinie, ona to sobie spokojnie przeczeka. Wracającej do samodzielnego i świadomego oddychania Joannie, było wszystko jedno. W głowie po przejściu myślowego sztormu z błyskawicami i gradobiciem pojawiły się wyraźnie dwie, mocno dominujące myśli. – Jest, jest, nareszcie, przyjechał, moje maleństwo, moje chucherko, mój skarb, przeplatające się z – czy oni będą chcieli wejść? I może coś zjeść a jeszcze na kawę zostać? Czy pojadą sobie od razu i będę mogła zająć się Juniorem? Niezdolna wciąż do zajęcia w tym temacie stanowiska czekała na rozwój wydarzeń. Firma przewozowa wywiązała się z zadania, ale jej przedstawiciele ani myśleli zapakować się od razu do auta. Joannę w końcu odblokowało. – Chodźcie, chodźcie, zapraszam – powiedziała grzecznie i tuląc czule do piersi kontenerek, ruszyła w stronę bramy. Nieświadomi jej pragnień Mame i Tate ruszyli ochoczo za nią.
-Co za france cholerne, co za ropuchy pokręcone, żeby tak bez nas, żeby takie tajemnice, jak one śmiały – rozlegający się w Katowicach i Lubinie wkurzony bulgot nie zrobił na Mame żadnego wrażenia, gdyż przeczytała to dopiero w drodze powrotnej i to po wcześniejszym zwizytowaniu z Tate Łeby. Być tak blisko morza i nie wpaść z wizytą, nie wchodziło w rachubę. Grzmiące ciotki i tak będą się pieklić, czy przeczyta to wcześniej czy później, nie będzie miało znaczenia. Zadowoleni z udanej wyprawy, ucieszeni szczęściem Joanny ruszyli w drogę powrotną do domu.
Rok Później.
-Zabierz tego dziada, tego demona jednego z tego porządnego domu, albo Ty z nim przeprowadzisz rozmowę wychowawczą, albo ja z wami – przeczytała Joanna smsa od będącej w domu z kotami mamy. Babcia Juniora posiadała na balkonie święty krzak liścia laurowego, notorycznie i z wielkim upodobaniem obgryzany przez rzeczonego demona, który z małego szarego kotka, przeistoczył się w dorodnego, wielkiej urody i lekkiego zeza, popielatego kota. – I to nie jeden liść, to dwa. I jak myślisz, kto ukradł szynkę razem z moją kanapką? – kolejny sms nie pozostawiał Joannie złudzeń na temat tyrady, która czeka na nią w domu. Sama doświadczyła przez ten rok wielu eksplozji jego temperamentu i niewiarygodnie króciutkich drzemek, podczas których z kosmiczną wręcz prędkością ładował baterie. Junior okazał się kotem z galopującym ADHD które z wiekiem nabiera rozpędu i nie zamierza w tym wcieleniu zniknąć. Wszędobylski, ciekawski i wyjątkowo żarłoczny sierściuch, owinął sobie matkę i babcię wokół ogona, a w cichej i spokojnej Zuzie odkrył jej prawdziwą, nie do końca oczekiwaną przez matkę i babcię naturę. Dość powiedzieć że sprowadził ją na złą drogę, a dalej już samo poszło.
Nie zamieniłabym was na nikogo innego – mówiła czule każdego wieczoru Joanna, podając swoim skarbom kolację. Był to najbardziej elegancki, najbardziej uroczysty koci posiłek w ciągu dnia. Na specjalnie przygotowanych, świeżo umytych miseczkach kładła starannie odmierzone porcje uformowane w zwężające się ku dołowi wałeczki, niczym maźnięte przez kucharza eleganckie porcje sosu, za każdym razem lekko po skosie, u góry miseczki grubszym końcem i za każdym razem przystrojone trzema paseczkami gotowanego kurczaka. Nigdy więcej, nigdy mniej. Zawsze trzema, jak ilość posiadanych kotów. Piękną zastawę, stawianą na specjalnych podstawkach, okraszała śpiewaną w duszy piosenką.
– Mam ja w domu koty trzy, koty trzy
– Tosia, Zuza no i Ty, no i Ty
– Jedzcie dzieci strawę tą, strawę tą
– Pyszczki wytrę wam chustką, wam chustką….
Wasz Kubuś